Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:
noc z 3 na 4 VII 1982
'Las, drzewa, ciemność, i gwiazdy na niebie. Spoglądałam na wielką niedźwiedzicę, a potem zaczęłam szukać pasu Oriona. Cisza dookoła mnie, nagle trzask gałęzi. Mimowolnie obejrzałam się za siebie. Pośród ciemności ujrzałam tajemniczy blask, a chwilę potem przerażający wrzask dobiegł moich uszu. Poderwałam się z zimnej ziemi. Wiał zimny wiatr, przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz, rozejrzałam się po raz kolejny, stałam na białym śniegu, wcześniej tego nie zauważyłam. Kolejny krzyk. Zaczęłam biec przed siebie, ile tylko miałam sił w nogach. Przeskoczyłam kłodę, ominęłam kilka drzew, trafiłam na rozwidlenie dróżek. Przystanęłam, po raz kolejny spojrzałam za siebie. Dostrzegłam go, faceta w długim płaczu i z maską na twarzy. Ruszyłam w lewo, każde drzewo było przerażające, a świadomość, że ten gość mógł być gdzieś za mną siedziała cały czas w mojej głowie. Dobiegłam do skalnej ściany. 'Cholera'- przeklęłam. Chciałam wrócić, wybrać drugą dróżkę, ale on zbliżał się w moją stronę. Spojrzałam w lewo, w prawo. I po raz kolejny zaczęłam ucieczkę. 'Nie!'-krzyczałam, widząc, że facet biegnie za mną. Ptak wyleciał tuż przed moją twarzą. Wystraszyłam się, ale utrzymałam równowagę i ruszyłam dalej. Byłam przerażona, potknęłam się o belkę i upadłam. 'Nie!'-z moich ust wydobył się kolejny krzyk, gdy facet stanął tuż nade mną.'
-Nie!-obudziłam się z krzykiem, niepewnie rozejrzałam się po pokoju. Moje serce biło mocno i niebywale szybko. Włączyłam lampkę przy łóżku i przewróciłam się na drugi bok. Nienawidzę koszmarów... Od zawsze się ich bałam.. Chciałam znaleźć coś, co pozwoliłoby mi oderwać się od tych „strachów”. Myślałam więc o tym, jak spędzić tamte wakacje i coś przyszło mi do głowy. Wysunęłam się spod kołdry i wyszłam z pokoju. Najciszej jak tylko potrafiłam otworzyłam drzwi i wsunęłam się do pomieszczenia. Zapaliłam lampkę na biurku i spojrzałam na Williama. Leżał na brzuchu rozwalony i rozkryty. Typowy Will. Podniosłam zwaloną kołdrę i przykryłam nią brata. Następnie otworzyłam szufladę, uniosłam delikatnie wszelkie ubrania i wyjęłam ostatni numer magazynu, który Will kupował regularnie. Zgasiłam światło i wróciłam do siebie.
4 VII 1982
William:Chwyciłem swoją deskę i już miałem wychodzić, aby spotkać się z Jeffreyem, jednak Zaglądnąłem jeszcze do mojej siostrzyczki. Ona wciąż spała, ale cóż się dziwić, przecież było wtedy coś około siódmej rano. Byłem pewny, że poszłaby ze mną, jednak nie zamierzałem jej budzić. Cicho zszedłem po schodach, uważając na to, czy przypadkiem nie spotkałbym ojca. Udało mi się wyjść niepostrzeżenie. Odepchnąwszy się od ziemi, ruszyłem w stronę ściśle powiązanych ze sobą garaży. Niebo było bezchmurne, a słońce już zaczynało parzyć ciała ludzi na ulicach. Moim uszom w ten niedzielny poranek prócz śpiewu ptaków dobiegał jedynie hałas kółek, dzięki którym ja mogłem poruszać się wciąż naprzód bez zbytniego wysiłku. Po krótkiej przejażdżce dotarłem do swojego celu. Wszedłem do jednego z garaży tylnymi drzwiami, bez uprzedniego zapukania i nie, wcale nie zdziwiłem się, że mimo iż wszyscy spali, wejście pozostało otwarte. Jak już mówiłem, wszyscy nadal przebywali w krainie Morfeusza. Oparłem się o ścianę i zagwizdałem na palcach. Właśnie w taki sposób udało mi się obudzić znajomych i dwie laski, które widziałem pierwszy raz w życiu.
-Stary, pojebało cię?-zaskowytał koleś, do którego przyszedłem.
-Byliśmy umówieni.
-Ale przecież nie w nocy-wciąż jęczał.
-Trzeba było wczoraj tyle nie chlać, to dziś byś nie miał problemu ze wstaniem-pouczyłem chłopaka w moim wieku.
-Dobra, spokojnie-przewrócił się na drugi bok.
-Zbieraj swój zapchlony tyłek, albo nici z twojego zamówienia-zagroziłem, podziałało. Dość szybko się podniósł i wyszliśmy na zewnątrz. Chłopak wyglądał jak siedem nieszczęść-zmęczony, zapijaczony wzrok, blada cera, zapadnięta klatka piersiowa, widoczne żebra, w zagięciach łokci widoczne były pojedyncze wkłucia, długie włosy, z których schodziła czarna farba i na dobitkę ogromne sińce pod oczami. Nie powiem,było mi go żal.
-Masz moje zamówienie?-zapytał tym zachrypniętym głosem.
-Będę miał wieczorem, pod warunkiem, że Ty będziesz miał pieniądze. Bo widzę, że niezła była wczoraj impreza-odpowiedziałem śmiertelnie poważnie.
-Nie martw się, akurat na TO pieniądze grzecznie czekają-zadrwił ze mnie wzrokiem.
-Dobra, dziś o 23 przyjdę tu z Twoim zamówieniem-rzuciłem i zacząłem się zbierać. Gdy już odjeżdżałem, za plecami usłyszałem krótkie „jasne”, a swój kurs obrałem w miejsce, w którym uzyskać miałem zamówienie, a w tym pomóc miał mi Jeff.
Lilian:
Obudziłam się i skierowałam do łazienki, wzięłam szybki prysznic. Miałam genialny pomysł i wtedy zastanawiałam się jedynie jak mogłabym go zrealizować. Ubrana pobiegłam do pokoju Willa, ale jego tam nie było. W tamtym okresie dość często tak po prostu znikał. Martwiłam się o niego. Wyraźnie coś przede mną urywał, a kiedy pytałam, on zręcznie się wykręcał. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Zbiegłam na dół, mama krzątała się po kuchni, ja wyjęłam z lodówki mleko, a z szafki płatki i tym oto sposobem zabrałam się za śniadanie. Nie szło mi to jednak zbyt dobrze. Mój umysł cały czas był w zupełnie innym miejscu. Wiedziałam, że wszystko można było tak wspaniale ułożyć, zaplanować. Moje rozmyślania przerwała mama.
-A gdzie jest twój brat?-zapytała.
-Nie wiem-odpowiedziałam, wzruszając ramionami.
-Obiecał wczoraj ojcu, że zagra dziś w południe na mszy. Chyba o tym nie zapomniał, prawda?-zapytała mama z nutą obawy i strachu.
-Mam nadzieję...-powiedziałam dość cicho. Już sobie wyobrażałam, jaka mogłaby być awantura, gdyby William nie wrócił na czas. Właśnie w tamtym momencie do kuchni zszedł ojciec. Spojrzał groźnie na mnie, potem na mamę. W jego oczach widziałam rosnący gniew. Chwycił postawiony na blacie kubek kawy i wziął duży łyk. Usiadł obok mnie przy stole i jadł zrobione przez mamę kanapki, czyli wszystko wedle porannej procedury. Ja dokończyłam płatki, moja rodzicielka również zjadła śniadanie, a ojciec z pełnym brzuchem, spojrzał na zegarek.
-Już po jedenastej... TIK TAK... William!-krzyknął spoglądając na schody. Znaczy nie zdążył i będzie draka. Już opracowywałam plan szybkiej i sprytnej ucieczki, gdy w drzwiach stanął Will.
-Przepraszam za spóźnienie, już idę się przebrać i możemy iść-rzucił z wyraźną skruchą w stronę ojca i prędko, przeskakując co drugi schodek wbiegł na górę. Ojciec był usatysfakcjonowany. Już chwilkę później William ubrany był w białą koszulę i ciemne spodnie, a do tego te pantofle, których tak bardzo nie cierpiał. Nie chciał chyba jednak tego dnia zadzierać z ojcem. Oboje opuścili mieszkanie, a ja wypuściłam wstrzymywane powietrze. Mama spojrzała na mnie łagodnym wzrokiem i posłała mi ciepły uśmiech. Za to właśnie ją kochałam, za tę delikatność i miłość, jaką nas obdarzała, za wyrozumiałość i chyba umiejętność okazywania jakiegokolwiek człowieczeństwa, czego naprawdę brakowało nieraz ojcu. Pomogłam jej w zmywaniu i to było naprawdę piękne, że mogłam ją wyręczyć w zwykłych codziennych czynnościach, by ujrzeć uśmiech na jej twarzy.
-Mamo, mam do Ciebie sprawę.-zaczęłam w końcu.
…
Leżałam i przeglądałam kolejne strony magazynu brata. Byłam spokojna, w pewnym stopniu wiedziałam na czym stałam, pozostało mi jedynie powiedzieć o swojej decyzji bratu i jego koleżce. Właśnie czytałam bardzo ciekawy artykuł na temat samodzielnej wymiany łożysk w deskorolce, kiedy to do mojego pokoju wkroczył William i Jeffrey.
-Lili, widziałaś mój magazyn skejtowy?-zapytał oczywiście rzucając się na moje biurko. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że mogę trzymać go w moich łapkach. Jeffrey z kolei natychmiast położył się obok mnie, wyrwał mi z rąk gazetę i sam zainteresował się rozległym tematem, choć wiem, że sam wymieniał już łożyska Williamowi.
-O, tutaj-zwrócił się w końcu w moją stronę i wyrwał Jeffowi magazyn. Zaczął wertować kartki.
-Ey, wiecie co? Tak myślałam o tym, jak by tu spędzić wakacje i wpadłam na genialny pomysł-zaczęłam.
-Mhm-mruknął Will bez większego zainteresowania.
-Pojadę na poligon wojskowy-wypaliłam bez owijania w bawełnę.
-Jak to? Kiedy?- O proszę, braciszek jednak potrafi zareagować.
-No za trzy dni-powiedziałam ze stoickim spokojem.
-I dopiero teraz nam to mówisz? Przecież my musimy się jakoś do tego przygotować-wyrzucił mi Jeff.
-Jak to „wy”?-zapytałam udając zdziwiony ton głosu.
-No przecież samej Cię nie puścimy- Isbell puścił mi oczko i szeroko się uśmiechnął. Przytuliłam ich do siebie mocno, a chwilę później oni opuścili mój pokój w imię przygotowania się do męskiej wyprawy. Byłam cholernie szczęśliwa, naprawdę od samego początku miałam szczerą nadzieję, że nie zechcą puścić mnie samej. Nie bez powodu rozmawiałam z mamą o wyjeździe moim i Willa, a nie tylko moim.
4 VII 1982 (późny wieczór)
William:Chwyciłem swoją torbę i najciszej, jak tylko potrafiłem zszedłem ze schodów. Już chwytałem za klamkę drzwi wyjściowych, kiedy to za moimi plecami usłyszałem głos.
-Dokąd się wybierasz braciszku?-tak, jej tupiąca noga i skrzyżowane na piersiach ręce, a najgorszy był ten surowy ton. Jej dziwne spojrzenie wprawiało mnie w stan, w którym po prostu nie mogłem skłamać. Nadawała się w tej odsłonie na matkę, czy też chociażby na nauczycielkę.
-Czy Ty zawsze musisz wszystko wiedzieć?-zadałem to pytanie, licząc, iż dziewczyna się zniechęci i pewnie zrezygnowałby każdy, z wyjątkiem Lilian...
-Tak-odpowiedziała pewnie.
-Lilian Amy Bailey, jesteś gorsza od inkwizycji... Czyżbyś naprawdę posądzała mnie o zawiązywanie paktów z diabłem? -przybrałem półżartobliwy ton, w tamtej chwili wszystko było dobre, aby tylko moja siostra zadawała mniej pytań. Ona jednak nie dała się tak łatwo zniechęcić.
-Wiem braciszku, kiedyś już o tym wspominałeś. Więc dokąd się wybierasz? Owszem posądzam Cię o pakt z diabłem-stała na schodach nadal wyczekując odpowiedzi.
-To posadź mnie na tym krześle z igłami, nic Ci nie powiem o mrocznym panu-tym razem przybrałem śmiertelnie poważny ton głosu.
-Nie, nie, krzesło przesłuchań odpada. Na Tobie wolałabym skorzystać z kociej łapki. Pamiętasz jeszcze co to, czy ci przypomnieć?-zakołysała głową.
-To to do zdzierania skóry?- zapytałem z czystej ciekawości.
-Tak. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej i tak aż do samych kości, oczywiście o ile wcześniej ręce nie wyrwą ci się ze stawów, gdy będziesz wisiał podwieszony za nadgarstki u sufitu. - dobra, ta wizja mnie przeraziła.
-Lili, ja naprawdę muszę iść. Nie mogę Ci powiedzieć... To nic strasznego, naprawdę-przekonywałem siostrę. Naprawdę tak wyglądało moje życie? Ja, wielmożny Mr. William musiałem własną siostrę błagać o pozwolenie na wyjście? No dobra, może raczej skomlałem o brak pytań.
-Dobra, ale jeśli się w coś wpakujesz, to naprawdę przysięgam, złoję ci skórę-zagroziła palcem.
-Jasne, nie ma sprawy-posłałem jej buziaka i opuściłem dom. Szedłem szybko ponownie w stronę garaży, trzymając się ciemnych uliczek i w duchu modląc się, aby tylko nie spotkać jakiegoś gliniarza. Nie mogłem tego spieprzyć, nie w tamtej chwili. W mojej torbie spoczywał przedmiot transakcji. Denerwowałem się to fakt, to był mój pierwszy tego typu wyskok, ale udało się, bezpiecznie dotarłem do odpowiedniego garażu i spotkałem chłopaka.
-Masz?-zapytał otwarcie, a ja jedynie kiwnąłem głową. Przenieśliśmy się nieco dalej, gdzie było spokojnie, krzaki nas osłaniały i raczej nikt nie słyszał. Wyjąłem z torby czarny przedmiot. Chłopak wyglądał już lepiej, jednak jeden dzień nie przywróci miesięcy niszczenia własnego organizmu. Już wyciągał dłonie po owy przedmiot, jednak ja zażyczyłem sobie najpierw pieniędzy. 1680$ gotówką. Szybko przeliczyłem, czy aby na pewno wszystko się zgadza i zabrawszy z wierzchu chustkę, podałem chłopakowi pistolet. Była to broń krótka o standardowym kalibrze 9x 19mm, udana imitacja GLOCK'a 19 GEN 3. Nie do odróżnienia przez niewprawne oko. Dokładne wymiary oryginału, przeniesione na wspaniałą wręcz podróbkę. 174mm długości, 127mm wysokości, 30mm szerokości,o długości lufy 102mm i długości linii celowniczej 153mm. Oryginał i podróbka nieznacznie różniły się od siebie wagą i oporem spustu. Masa prawdziwego GLOCK'a to 595g, a opór spustu wynosił 2,5 kg, podczas gdy nasza kochana podróbka ważyła 600g i charakteryzowała się oporem 2,9kg. Niby nieznaczne, a jednak robiło różnicę wybitnemu strzelcowi i znawcy takiego sprzętu. Ray do takowych oczywiście nie należał. Przejął broń, podziękował i zmył się bardzo szybko. Ja zabrawszy pieniądze, ruszyłem spokojnie do domu.
zapowiada się nieźle Ola ;-) pisz dalej masz talent
OdpowiedzUsuńNo tak tobie się podoba Madziulku, bo weszłam w twój klimat: wojsko, strzelanie... ;)
UsuńDzięki za słowa otuchy... ;)
sama bym na taki poligon pojechała :-P
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń