piątek, 8 grudnia 2017

[GN'R #23] "Plan"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey

Co z wyjazdem?



Alex:

Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany przez nas dzień. Ostatni czas całkowicie poświęciliśmy przygotowaniom. Zbieranie najpotrzebniejszych rzeczy, zakończenie wszelkich spraw związanych z Cleveland. Nie spotkałam już mojej mamy, nie rozmawiałyśmy. Raz poszłam do domu na chwilę, bez wiedzy Saula. Właściwie nie wiem, czego oczekiwałam. Chyba niczego konkretnego. Może po prostu chciałam sprawdzić, czy poradzi sobie beze mnie, a może liczyłam na to, że mnie przeprosi, pójdzie na odwyk i wszystko wróci do normy. Sama nie jestem w stanie tego określić, zrozumieć. Poszłam tam, ale jej nie zastałam. Raz wydawało mi się, że widziałam ją snującą się po ulicy, przyglądała mi się krótką chwilę, a potem odwróciła wzrok, chwilę później już jej tam nie było. Czułam się wtedy cholernie dziwnie, tak nieokreślenie, tak smutno. Przez głowę przebiegło mi milion scenariuszy. Bałam się tego wyjazdu, ale jednocześnie pragnęłam i potrzebowałam niczym tlenu. Byłam świadoma, że tylko on pozwoli mi żyć normalnie. Spakowałam do torby niezbędne rzeczy. Oprócz tego mój bagaż stanowiła także gitara. Dokładnie tak samo wyglądał bagaż Saula. Trochę trudniej było z rzeczami Adlera. Jasne, sportowa torba nie sprawiała problemów, ale zestaw perkusyjny już tak. Naprawdę nie miałam pojęcia, jak się z tym zabierzemy. Ostatni dzień spędziliśmy na długim spacerze. Błąkaliśmy się naszymi ulubionymi trasami, zaglądaliśmy do naszych ulubionych miejsc, żegnając się z nimi. Zakończyliśmy naszą wędrówkę na cmentarzu, zapalając znicz na grobie Veroniki i żegnając się z nią. Około godziny 21 rozeszliśmy się. Steven popędził do domu, aby spędzić tam ostatnie chwile, ja natomiast udałam się z Saulem. Chłopak zrobił herbatę, a ja skierowałam się pod prysznic. Zimny strumień oblewał moje nagie ciało. W jednej chwili do mojej głowy naszły wszystkie te najgorsze myśli. Bałam się, tak cholernie się bałam. Przecież nie mieliśmy żadnego planu. A nie, przepraszam, naszym planem był brak planu. Nie mieliśmy miejsca, które miałoby być domem, nie znaliśmy tam nikogo. A nie, przepraszam, Saul miał tam babcię, ale przecież dążyliśmy do absolutnego usamodzielnienia, absolutnej wolności, wyrwania się z więzów rodzinnych, więc uniesiony honorem Saul pewnie i tak nie poprosiłby jej o pomoc. Jedyną perspektywą na spędzenie pierwszych kilku nocy, był dworzec. Obawiam się jednak, że mogło to być bardzo niebezpieczne, a z dwoma gitarami i zestawem perkusyjnym moglibyśmy zbyt szybko nie uciekać i stać się ofiarą kradzieży. W najlepszym wypadku tylko kradzieży, przecież mogliśmy się też stać ofiarami wypadku, pobicia, gwałtu, ataku terrorystycznego i innych równie strasznych rzeczy. Chyba miałam powody do obaw. Nie mogłam wygonić tych myśli z głowy. Pulsowały, odbijały się od ścian mojej czaszki, mieszały się ze sobą, tworząc scenariusz najgorszego na świecie dreszczowca i powodując okropny ból, powodując moje kompletne odcięcie się od świata. Nie myślałam już racjonalnie. Nawet nie wiem kiedy, po moich policzkach zaczęły płynąć słone łzy, a usta otworzyły się w niemym krzyku. Nie umiałam tego zatrzymać. W całym tym amoku zrobiłam coś, czego natychmiast zaczęłam żałować. Wszystkie negatywne myśli dotyczące wyjazdu zniknęły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, została jedna 'Znów to zrobiłaś'... Ta była najgorsza. Kilka kropel wody, które wciąż opłukiwały moje ciało przybrało czerwony kolor. Niemal bezgłośnie wyszeptałam przeprosiny, a potem opadłam bezsilnie na kafelki. Musiałam się uspokoić, dojść do siebie. Kiedy wreszcie się udało, zakręciłam wodę, wyszłam spod prysznica, ubrałam się w ciemne jeansy i czarną koszulkę, nadgarstek zasłoniłam bordową bandaną, która w zasadzie nigdy mnie nie opuszczała. Zasłaniała moje blizny, tym razem pełniła swoją pierwotną rolę. Zrobiłam delikatny makijaż, włosy związałam w kucyk i wyszłam. Saul już na mnie czekał. Upiłam z kubka łyk herbaty. Była już chłodna, spędziłam w łazience zbyt wiele czasu. Chłopak siedział na łóżku oparty o ścianę. Miał niewyraźną minę. Dla niego to też nie było łatwe. Miał pewne wątpliwości, był przecież doskonale świadomy, że to, co robimy jest istnym szaleństwem. Wtuliłam się w jego tors. Chłopak objął mnie ramieniem. Trwaliśmy tak, czekając na Stevena i Cevina. Byłam zmęczona, zdecydowanie za dużo emocji. Nawet nie wiem, kiedy odpłynęłam do krainy Morfeusza. Obudziłam się o 1.32. Hudson nie spał, ale wciąż trwał w tej samej pozycji, aby mnie nie obudzić.
-Saul – zaczęłam niepewnie. Chłopak mruknął na znak, że mnie słucha. – Myślisz, że będzie dobrze? Przecież my nawet nie mamy tam, gdzie mieszkać.
-Musi być dobrze, myszko – pocałował mnie w czubek głowy. To było bardzo urocze. „Myszką” nazywał mnie niezwykle rzadko, a ja tak lubiłam to określenie. Czułam się z nim tak dobrze. „Szara myszka” to przecież ja. Przytuliłam go mocniej i zaciągnęłam się jego zapachem. Mięta i wanilia. Czułam lekko zwietrzałe już perfumy o zapachu mięty i wanilii, które otrzymał ode mnie na urodziny. Delektowałam się jego zapachem, jego dotykiem. Dzięki niemu czułam się bezpieczna. Chciałam pozostać w jego ramionach na zawsze. Nagle za oknem usłyszeliśmy klakson. Wyjrzeliśmy przez okno. Steven i Cevin podjechali czarną Hondą. Chwyciliśmy nasze torby i gitary, a następnie opuściliśmy pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi pokoju. Wyszliśmy na zewnątrz, zimny wiatr uderzył mnie w twarz. Z okna pasażera wychylił się Steven, posłał nam pocieszny uśmiech. Z samochodu w tym czasie wysiadł Cevin, przywitał się z nami i pomógł z bagażami. W bagażniku zauważyłam także gitarę basową należącą zapewne do naszego nowego przyjaciela. Bagażnik był pełen instrumentów, natomiast nasze torby spoczywały wewnątrz kabiny pod nogami pasażerów. Wszyscy w końcu zajęliśmy swoje miejsca w pojeździe, a Cevin przekręcił kluczyk w stacyjce.
-Gotowi na podróż życia? - zapytał z cwaniackim uśmiechem na ustach. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Wszystkie wątpliwości opuściły mnie, przynajmniej na moment.
-Gotowi! - krzyknęliśmy z entuzjazmem.
Wyruszyliśmy.