czwartek, 30 stycznia 2020

[II/GN'R #4] "So stake your claim"

Jeffrey:

Czuję przeciąg na lewej kostce... Przewracam się na drugi bok i chowam obie stopy pod koc. Kanapa nie jest wygodna, ale dalej chcę spać, zatem nie otwieram oczu i staram się odpłynąć. Niestety na marne, mój słuch zaczyna się wyostrzać, do moich uszu dobiegają pierwsze dźwięki. Nie... Nie... Nie... Czuję przeciąg na policzku. Na moją twarz wstępuje grymas niezadowolenia. Nagle słyszę śmiech Cami i jej wołanie.
-Will! (...) Dupek.
Powoli dociera do mnie fakt, że już nie zasnę. Niechętnie podnoszę powieki i przecieram oczy dłońmi. Z kanapy wstaję dopiero po chwili, kiedy całkiem oprzytomnieję, dźwięki stają się czyste i pełne, natomiast obraz wyraźny. Zauważam, że drzwi na korytarz są otwarte. Zbliżam się do nich i dyskretnie wyglądam. William akurat biega z przewieszoną przez ramię Robinson. Uśmiecham się pod nosem, gdyż przyjaciele wyglądają naprawdę zabawnie. Postanawiam obserwować sytuację z ukrycia. Przekonuję się, że nie powinienem im przeszkadzać. William dostaje jednak białej gorączki, kiedy Camille po raz kolejny nazywa go dupkiem. Stawia ją pod ścianą i napiera na nią ciałem. Staję w progu drzwi pokoju. Uśmiecham się pod nosem cwaniacko, bowiem już teraz nie mam żadnych wątpliwości, że jednak przerwę im tę uroczą chwilę. No nie mogę przepuścić takiej sytuacji, kiedy rumieniec na twarzy Robinson jest o krok. Ktoś musi ją w końcu nauczyć, że wcale nie ona zawsze wygrywa.
-A teraz mnie przeprosisz - nakazuje pewnym głosem William.
-No chyba w twoich snach - odpowiada Camille.
Czy tylko ja słyszę to wahanie w głosie? Pojawia się zawsze, kiedy musi być sukowata. Nie umie tego opanować. Niby jest pewna tej postawy, a jednak zawsze słyszę to ledwie wyczuwalne wahanie. Will go nie wyczuwa, a Cami jest pewna, że nad tym panuje. Analizuję sytuację i niezależnie od samego siebie wybucham kpiącym śmiechem. Zainteresowani przenoszą na mnie swoje spojrzenia, postanawiam się więc w końcu odezwać. To jak, Cami, zawsze wygrywasz? Nie ze mną. Na to nie licz.
-Mam państwu nie przeszkadzać? Nie żebym się czepiał, ale takie sprawy proponowałbym załatwiać w sypialni, a nie na korytarzu - wskazuję na wnętrze pokoju i w moim głosie nie ma wahania. Cała moja uszczypliwa uwaga wygłoszona jest na jednym pewnym oddechu, doskonale operuję głosem. Reakcję na twarzy Cami widzę niemal natychmiast. Róż na policzkach. Jeffrey, wygrałeś. Znowu... Przez chwilę moje myśli zaczynają krążyć wokół pomysłu dania szatynce forów w niedalekiej przyszłości. To się czasem zdarza. Wówczas Cami robi się niezwykle dumna, ale nie mogę dać jej popaść w samozachwyt, więc natychmiast przy kolejnej wymianie zdań gaszę jej entuzjazm. Cami spuszcza wzrok, pałeczkę przejmuje Will.
-Zazdrosny? - on rzuca, a ja prycham - Widzisz? - tym razem zwraca się do dziewczyny – Mówiłem, byłby weselszy, gdybyś poszła go obudzić miłym słówkiem.
Było przyczajenie, był atak, więc czas na wycofanie.
-Oczywiście! - odpowiadam optymistycznie. Za bardzo optymistycznie... Zjebałem... Cami to wyczuje, jednak postanawiam grać dalej - To może ja wrócę do łóżka, a Cami się zrehabilituje - pstrykam palcami, jakby to był najgenialniejszy pomysł ostatniej dekady i znikam za progiem pokoju. Przerysowałem to wszystko. Finalnie? Remis. W sumie... Dawno nie było remisu. Wzruszam ramionami i ponownie staję się zwyczajnym sobą. Kieruję się do łazienki, biorę szybki prysznic i wracam do salonu. Na kanapie zastaję Willa. Zajmuję miejsce obok przyjaciela, a do łazienki biegnie Thony. Chwytam za jakieś czasopismo, które akurat leży na stoliku. Jest sprzed dwóch miesięcy, to magazyn wędkarski. Kurwa. Co ja robię ze swoim życiem? Odpadam po dwóch stronach, rzucam czasopismo na stół i odpalam papierosa, częstuję przyjaciela. Chłopak zaciąga się, a następnie podnosi czasopismo.
-Ile tego przeczytałeś? - pyta z obrzydzeniem na twarzy.
-Dwie strony - odpowiadam
-To i tak nieźle. Ja mam dość po obejrzeniu strony tytułowej - wzrusza ramionami i oboje zanosimy się śmiechem - Wiesz co? Tego nikt nie powinien czytać. Uchrońmy kolejnych gości przed tym paskudztwem.
Chłopak podnosi się z kanapy, uprzednio zgarniając ze stolika zapalniczkę, podchodzi do okna. Przyglądam się przyjacielowi z zainteresowaniem. William podpala kilka stron i wyrzuca magazyn przez okno. Gazeta ląduje na chodniku, kilkoro przechodniów jest przerażonych, a grupa nastolatków wpada w dziki napad śmiechu. Najlepsza jest jednak starsza pani, która laską przewraca płonące strony gazety. Ja i Rudy śmiejemy się głośno, nagle zza naszych pleców zaczyna dobiegać głos.
-Bardzo dorosłe zabawy - kpi z nas Lilian.
-Przestań, siostrzyczko... Po prostu zazdrościsz, że to nie Ty wpadłaś na tak zajebisty pomysł.
-Jasne Willie, o niczym nie marzyłam bardziej niż o podpaleniu magazynu wędkarskiego i wyjebaniu go przez okno - rudowłosa przewraca oczami.
-Dobra, dobra... Czego tu tak właściwie szukasz, różyczko? - pytam, a Lilian spogląda na mnie dziwnie. No przecież wiem od niedawna, że jesteś Rose...
-Niczego - odpowiada lekko zamyślona, ale po chwili się rehabilituje - To znaczy Camille mówi, że musimy się już zbierać. Za pół godziny przy samochodzie - mówi.
-Ej, lalunia, słyszałeś? Spadamy! - krzyczy William w stronę drzwi łazienkowych - To co, Isbell? Spierdalamy?
-Spierdalamy - odpowiadam, zarzucam torbę na ramię i wychodzę z pomieszczenia, zostawiając za sobą nieco zdezorientowanych przyjaciół. Jestem Isbell. Jeszcze się nie przyzwyczailiście, że chodzę własnymi ścieżkami? Wasz problem.
Staję przy czerwonej Hondzie. Torba ląduje na chodniku. Ja wyjmuję z kieszeni papierosy i po raz kolejny zatruwam swój organizm nikotyną. Czy palę za dużo? Pewnie tak. Ostatnio coraz częściej sięgam po papierosy, pozwalają mi się skupić. A akurat potrzebuję przemyśleć pewną kwestię. Los Angeles jest wielkie i nie będzie nam łatwo się tam odnaleźć. Na jak długo starczą nasze oszczędności, kiedy już zapłacimy za wynajęcie tego mieszkania? Czasem dociera do mnie, że to wszystko jest jednym wielkim szaleństwem. Rozsądek podpowiada mi, że muszę coś wymyślić. Analizuję dokładnie sytuację. Staram się sobie przypomnieć, jak to wszystko wyglądało w Lafayette. I uświadamiam sobie, że owszem, na początku nie było tak łatwo... Dociera też do mnie, że w Los Angeles to wszystko nie będzie "nie łatwe", ale cholernie trudne. Czy mam jednak inne wyjście? Chyba nie do końca. Ruszam w kierunku budki telefonicznej, wrzucam trochę drobnych i wykręcam dobrze znany mi numer.
-Tak? - słyszę w słuchawce szorstki, niski głos, waham się przez chwilę, ale postanawiam się odezwać, potrzebujemy pieniędzy.
-To ja - odpowiadam bez zbędnych tłumaczeń.
-Izzy, nie myślałem, że zadzwonisz tak szybko - użył mojego pseudonimu. Zacząłem się zastanawiać, czy ktoś go przypadkiem nie obserwuje w ostatnim czasie - Przecież dopiero co się pożegnaliśmy.
-Znasz kogoś w LA?
-LA? Naprawdę? - mój rozmówca śmieje się kpiąco - A więc to tam uciekasz, aktoreczko - miał kogoś na plecach. Policja czy ktoś z 'branży'?
-Nie pierdol... Znasz czy nie?
-To piękne miasto. Pamiętasz mojego brata? - tu robi krótką pauzę, ale ja wciąż milczę i czekam na odpowiedź - Tak, tak właśnie jego... Dam mu znać, że przyjeżdżasz, to będziecie mogli się spotkać. Zadzwoń za niedługo.
-Jasne, zadzwonię, gdy będę na miejscu. To ważne - dodaję na koniec i odkładam słuchawkę. Odwracam się na pięcie, aby opuścić budkę. Widzę Cami przy czerwonej Hondzie, przygląda mi się i jednocześnie szuka w plecaku kluczyków do auta. Spoglądam dziewczynie prosto w oczy, a ona nie odwraca wzroku. Ruszam w jej kierunku. Będzie pytać. Wiem to, widzę to w jej twarzy, w jej mimice, w jej spojrzeniu. Co jeszcze wiem? Że będzie trudno. Muszę przyznać, że gdy jest zdeterminowana, ma talent do zadawania naprawdę niewygodnych pytań. Ruszam w jej stronę, dziewczyna świdruje mnie wzrokiem, ale mój pewny uśmiech wcale nie blednie. Nie ze mną te numery, Robinson, ze mną nie wygrasz. Uśmiech numer 7,czyli ten, który działa jej najbardziej na nerwy. Podchodzę pewnie, staje na przeciwko niej.
-Co robisz, Isbell? - zadaje pytanie, prostując plecy, wyciągając długą szyję i wpatrując się w moje tęczówki.
-Zarządziłaś zbiórkę, więc jestem - odpowiadam pewnie.
-No tak - prycha - Jedyny punktualny z towarzystwa.
Uśmiecham się skromnie. Tak jest, nie mogę zaprzeczyć.
-Ale nie myśl sobie, że uda ci się zbyć mnie tą odpowiedzią. Nie o to pytam, Isbell. Interesuje mnie, co właściwie knujesz - nie daje za wygraną. I słusznie.
-Zastanówmy się. Tworzę plan podbicia świata za pomocą gitary i kilku słów - odpowiadam z nutą tajemniczości w głosie.
-Niezła próba, tego jeszcze nie słyszałam - uśmiecha się, lecz nie traci podejrzeń.
-Właśnie zdradziłem ci mój najmroczniejszy sekret. Teraz muszę cię zabić - przyznaję, patrząc głęboko w oczy dziewczyny.
-Spróbuj, jeśli jesteś na tyle odważny, ale przysięgam, że zrobię ci wtedy takie paranormal activity, że się nie pozbierasz, Isbell.
-Uuu... - przeciągam samogłoskę - Zabrzmiało groźnie. Szanuję.
Stoimy na przeciwko siebie, dzieli nas zaledwie kilka centymetrów. Dwie stanowcze sylwetki, groźne spojrzenia i kpiące uśmieszki na twarzach. Cami otwiera usta, by wytoczyć kolejny słowny atak, jednak ubiega ją głos Lilian. Nasi przyjaciele zbliżyli się do samochodu. William dzwoni kluczykami i nakazuje zajęcie miejsc, Cami zarządza odjazd. Will pcha się za kierownicę, a Cami nie protestuje, stoi obok mnie i czeka na chwilę spokoju, by dodać coś jeszcze do naszej dyskusji. Thony siada obok Willa, a Lili rozkłada się na tylnej kanapie.
-To jeszcze nie koniec, Isbell - rzuca groźnie i wsiada do auta.
Uśmiecham się pod nosem i zajmuję miejsce obok szatynki. Już wiem, że to będzie ciekawa podróż.

...

Mijają kolejne kilometry. Lilian śpi. Zerkam, co robi nasz młodszy kolega. Podziwia widoki. Zawsze myślałem, że to ja jestem małomówny. Choć może on wcale nie jest małomówny, a po prostu za krótko nas zna. W końcu jesteśmy jeszcze dla niego obcy, jakby nie było. Spoglądam na Robinson. Buja się w rytm muzyki. Również się rozgląda, jej spojrzenie zatrzymuje się na mnie. Uśmiecha się, a potem zaczyna rozmowę. Muzyka. Mówi o piosence, o tej balladzie, która akurat leci w radiu. Uśmiecham się. Ale co ja słyszę? Solówkę na gitarze. Solówkę dobrej jakości. Już domyślam się, jaki temat podejmie szatynka. Nie mylę się. Gitary, umiejętności gry na gitarze. Śmieję się w myślach, to zawsze się tak zaczyna. Cami nie... Ja wiem, jak to się skończy. Zawsze kończy się tak samo. Kochana, nie uczysz się na błędach. Ale skoro chcesz się tak bawić, to ja również będę w to grał, mam pozbawić się tej przyjemności? Nie ma mowy. W rozmowę zaczynają wkradać się emocje. Dostrzegam wypieki na policzkach Cami. Zadaję sobie pytanie, kto pierwszy podniesie głos. I po chwili już znam odpowiedź. Ja jestem spokojny, panuję nad głosem, nad gestami. Dziewczyna przez emocje zrobiła się instynktowna. Jej gesty są już chaotyczne. Uśmiecham się pod nosem triumfalnie, a dziewczyna w końcu podnosi głos.
-No i co cię tak śmieszy?
Że wygrałem, choć wcale tego nie planowałem - odpowiadam sobie w myślach, a Cami kontynuuje.
-Zdajesz sobie sprawę, że gdyby dać małpie gitarę, zagrałaby lepiej od ciebie, prawda?
Tonacy brzytwy się chwyta. Cóż skoro wciąż chcesz się bawić, to mam nadzieję, że jednak umiesz pływać albo jesteś w stanie szybko się nauczyć. To moja brzytwa.
-Nie jestem przekonany, ale jeśli tak uważasz... - odpowiadam ze stoickim spokojem - W takiej sytuacji naprawdę ci współczuję, bo według twojej metafory ty znajdujesz się na poziomie pierwotniaka - nie planowałem tej drobnej uszczypliwości, ale jak się niby miałem powstrzymać, skoro Cami sama daje mi tak piękne pole do popisu?
Robinson jest naprawdę oburzona. Nie dziwi mnie to. Moja uwaga była rzeczywiście bardzo złośliwa, ale przysięgam, podłożyła się sama.
-Ugh, czy Ty musisz mnie tak denerwować? - wzdycha ciężko i przewraca oczami. Doprawdy? Nie rusza cię to, Cami? Oczywiście, że rusza. Odpuszczam wzrok. Moja twarz przybiera zwyczajowy wyraz. Pogrążam się powoli w swoich myślach, jednak powstrzymuje mnie rozpaczliwie wołanie o pomoc ze strony Lilian. Faktycznie, miała pecha, siedziała z nami na tylnej kanapie i niby jak miała spać, kiedy Robinson krzyczy. Eh... Thony próbuje znaleźć rozwiązanie naszej sprzeczki. Bitwa gitarzystów? Brzmi fajnie, ale mój drogi, niedoświadczony kolego, tu wcale nie chodzi o umiejętności, tu chodzi o zamiłowanie do tych wymian zdań. Musisz się jeszcze wiele w życiu nauczyć, aby to zrozumieć. Robinson jest zachwycona pomysłem chłopaka. Oj, kochana, czy myślisz, że to coś zmieni? Dobrze wiesz, że nie. Wiesz, że nie. Po prostu ekscytują cię takie pierdoły. W końcu zapada cisza, dźwięki dobiegają jedynie z radia. Uśmiecham się cwaniacko, bo do mojej głowy przychodzi jeszcze jeden pomysł. Dziewczyna spogląda na mnie krzywo, a potem skupia się na widoku za przednią szybą. To podziałało na mnie zachęcająco. I tak już tego dnia przekroczyłem granicę. Zatem, Cami, przesuńmy ją. To będzie z mojej strony akt przesunięcia granicy. Będziesz grać na moich zasadach? Dotykam dłonią jej kolana. Delikatnie. Muszę być pewny, ale nie nazbyt nachalny.
-Jesteś urocza, kiedy się tak złościsz - nachylam się nad jej uchem i upewniam, że tylko ona mnie słyszy. Nie muszę na nią spoglądać. Jest zaskoczona. Zerkam kątem oka na jej policzek i kontynuuję.
-No proszę, w nocy się przed nami rozebrałaś, a teraz rumienisz się z powodu niewinnego komplementu. Interesujące - kończę, zabierając znad jej szyi ciepły oddech, a ona zaskoczona całą sytuacją uderza mnie w nogę.
Rzuciłem rękawicę. Cami, podnieś ją i graj na moich zasadach.