czwartek, 8 lipca 2021

[II/GN'R #8] "It's always messin' my mind"



William:

Otwarcie drzwi! Tak jest! Właśnie na to czekam cały dzień. Cały dzień mam też pierdolone wahania nastroju w tej dziedzinie. Z jednej strony trzymałem za Cami kciuki i wspierałem duchowo, bo dziewczynie bardzo zależało na tej pracy i powoli zaczynałem rozumieć, że od czegoś trzeba zacząć, ale jednak wewnętrznie liczyłem, że w tej sytuacji i z wsparciem koleżanki połasi się na coś nieco ambitniejszego niż bar ze striptizem. Wkurwiałem się, bo przecież wyjazd do LA miał być dla nas lepszym startem. Jednak w końcu udało mi się podjąć w tej dziedzinie decyzję - obiecałem sobie, że gdy tylko Cami wróci nie dam niczego po sobie poznać i będę stał za nią murem. I z takim nastawieniem czekam aż dziewczyna podzieli się z nami nowinami. Nie wychodzę jej na spotkanie, a czekam z całą resztą w salonie i dopalam papierosa, opierając się o drzwi tarasowe. Zalewa mnie fala złości, gdy widzę, że Cami nie wchodzi do pokoju sama - jest z nią Erick. Mężczyzna przepuszcza ją w drzwiach i wodzi za nią wzrokiem. Wbijam w niego pełne jady spojrzenie. Facet siada w fotelu, a mnie dopada biała gorączka, kiedy widzę, że Cami zajmuje miejsce na podłokietniku tego fotela i splata przed nim nogi. Zaciskam w złości lewą pięść. Cami spogląda na mnie i daje mi dyskretny znak, bym na czas rozmowy zajął miejsce na kanapie. Nic z tego, Robbinson. Moja twarz nie ma wyrazu, a przynajmniej taką mam nadzieję, więc Camille wraca wzrokiem do Ericka. On opowiada o warunkach umowy niby zwyczajnie, a jednak za każdym razem kiedy opuszcza ręce po gestykulacji, niby niechcący zahacza dłonią o nogi Cami. Ignoruję to, co mówi Erick, mam na to wyjebane, obserwuję jego dłonie i słusznie, bo teraz spoczywają one na kolanie mojej przyjaciółki. Posuń się o krok dalej, a przysięgam, że dostaniesz w pysk, gościu, gdy tylko opuścisz to mieszkanie. Mężczyzna uśmiecha się szeroko i nie spuszcza wzroku z Cami, gdy ta składa swój podpis na umowie. Pocieszam się wewnętrznie, że sekundy dzielą nas od momentu, w którym ten chuj opuści nasze mieszkanie. W końcu zadowolona dziewczyna podnosi się znad dokumentu, ale nie odzyskuję jeszcze spokoju i nie odzyskam go dopóki nie zostaniemy sami i nie będę mógł w spokoju porozmawiać ze swoją przyjaciółką.
Niemniej jednak wolnym krokiem podchodzę do stolika, gdzie podpisany został traktat anielski z nadzieją, że Erick pogratuluje nam rozpoczęcia nowego rozdziału, uściśnie nam dłonie i zniknie na jakiś czas z naszego życia. Tak też się dzieje - przynajmniej w jakiejś części. Wymieniamy uścisk dłoni na samym końcu, nie oszczędzam mężczyźnie mojego wkurwionego spojrzenia. Jak on reaguje? Jest nieco zaskoczony, ale szybko orientuje się w sytuacji i podejmuje defensywę. Silny uścisk, pełne jadu spojrzenia i niema walka trwająca zaledwie krótką chwilę. Nie ma tu wygranego, bo mamy za mało czasu, by rozstrzygnąć ten pojedynek. W końcu zwalniamy uściski.
-W razie jakichkolwiek pytań, dzwońcie. Z przyjemnością udzielę wam wszelkich informacji - podsumowuje Erick.
Mężczyzna zmierza ku wyjściu, wymieniamy ostatnie groźne spojrzenia. Cami uśmiecha się szeroko, natomiast mój stan powoli się nieco normuje, gdy Erick znika w korytarzu.
Już chcę się odezwać i zapytać Cami o pracę, jednak ktoś odzywa się przede mną. Nie, to nie ktoś, to rzeczona szatynka.
-Erick, poczekaj, odprowadzę cię, zostawiłam u ciebie w aucie torbę - krzyczy i wybiega za właścicielem nim ja zdążę cokolwiek powiedzieć. 

Wszyscy cieszą się z umowy, na mnie tymczasem spływa nowa fala wkurwienia. Zaciskam szczękę i nie jestem w stanie nic powiedzieć. Łapię paczkę papierosów z parapetu i ignorując wszelkie pytające spojrzenia, wychodzę na taras, werandę czy chuj wie jak się to nazywa. Stoję przed domem - jebie mnie, jak jak fachowo powinienem nazwać to miejsce (kurwa ganek?) Erick i Cami są już przy ulicy obok jego auta i rozmawiają niby niezbyt głośno, a jednak doskonale ich słyszę. Odnoszę nieodparte wrażenie, że Erick chce, abym ich słyszał. Cami  natomiast stoi do mnie tyłem i nie wie, że poszedłem za nimi. Dziewczyna wspina się na palce, by przytulić go na pożegnanie i już ma wracać, gdy Erick łapie ją za nadgarstek. Zaciskami pięść, najchętniej bym zareagował i wyrwał przyjaciółkę z rąk tego gościa, jednak jakiś wewnętrzny głos mnie powstrzymuje. Szlag mnie trafia, gdy słyszę z jaką pewnością zaprasza Cami na kawę. Samym głosem daje do zrozumienia, że nie przyjmuje odmowy. Jednak moja przyjaciółka nie daje mu jednoznacznej odpowiedzi i w końcu zmierza w moim kierunku. Nawet nie wiem kiedy, zdążyłem zgasić kiepa i teraz zwyczajnie zirytowany całą sytuacją czekam aż się do mnie zbliży. Troszkę mi ulżyło, gdy jego auto zniknęło za zakrętem, ale nadal pozostaje rozmowa z szatynką. Ten kawałek drogi od ulicy na ten pieprzony ganek zdaje się trwać wieki. Kurwa, wszechświecie, szybciej. Staram się zebrać w głowie całą sytuację i wszystkie argumenty w spójną, logiczną wypowiedź i wtedy naprzeciwko mnie staje Cami. Nie chce zaczynać tej rozmowy, bo chcę wiedzieć, co ona o tym wszystkim myśli. Więc tak stoimy i wpatrujemy się w siebie nawzajem. W oczach dziewczyny dostrzegam ledwie zauważalny strach i wtedy orientuję się, że cały czas mam zaciśnięte pięści. Poluzowuję więc dłonie, jednak widzę, że szatynka coraz bardziej się niecierpliwi, a jednak sama nie zamierza zacząć rozmowy. Muszę przejąć te rolę. Tylko kurwa dlaczego? Gdyby to ona zaczęła, byłoby przecież dziesięć razy łatwiej. Nie umiem pozbyć się tego obciążającego spojrzenia - sorry, Cami, to ty każesz mi zacząć.
-Co to miało być? - pytam, próbując ukryć zdenerwowanie. 
-Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odpiera zirytowana. 
Kurwa, Cami, nie mów mi, że nic skoro widzę, co się dzieje. Jestem pierdolonym świadkiem tej sytuacji, chociaż wcale nie chcę. Ale William powoli. Nie atakuj jej. 
-Flirtowałaś z nim! Czy ty oszalałaś? Gość jest dwa razy starszy i to właściciel naszego mieszkania.
No to tyle wyszło ze spokoju i nieatakowania dziewczyny. Brawo, kurwa, panie Rose. 
-Od kiedy ty jesteś taki troskliwy, co? - dziewczyna zaczyna krzyczeć. 
Nie powiem, Cami, zabolało. Na szczęście nie dajesz mi czasu, bym wrócił myślami do Lafayette, bo kontynuujesz swoją wypowiedź. 
-Dla twojej szanownej informacji: to nie ja z nim flirtowałam, tylko on ze mną. A po drugie, to nie masz jebanego prawa wpieprzać się w moje życie osobiste! Dotarło, panie Rose? - krzyczy, nie pozostawiając na mnie suchej nitki, wbija mi palec w klatkę piersiową i nim ja zdążę zareagować, ona mija mnie i znika w naszym nowym domu, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Mam ochotę wygarnąć jej wszystko. To, że mam prawo wpieprzać się w jej jebane życie, bo jest moją przyjaciółką i się o nią, kurwa, martwię, ale ona nie dała mi powiedzieć nic więcej, bo zniknęła w odmętach nowego domu. Wiem, że powinienem dać jej spokój, bo zaczyna wzbierać we mnie złość, ale wiem też, że nie potrafię i chcę wyjaśnić tę godną pożałowania sytuację. Dlatego najpierw uderzam pięścią w ścianę domu, a potem ruszam na jej poszukiwanie. Wszyscy posyłają mi z salonu pytające spojrzenia, a ja wzruszam ramionami i pędzę na górę, by znaleźć Robinson. Nietrudno się domyślić, dokąd zawędrowała. Zniknęła za drzwiami jedynego zamkniętego na klucz pokoju. Mam ogromną ochotę, by rozpierdolić i te drzwi ale postanowiłem być spokojny. Pukam więc delikatnie i zaczynam łagodnym głosem.
-Cami...
Ta jednak nie odpowiada, a na mnie spływa kolejna już tego dnia fala złości. Uderzam więc pięścią w drzwi i tym razem mówię dużo ostrzej. 
-Do kurwy nędzy! Musimy o tym porozmawiać - krzyczę, a zza drzwi słyszę westchnienie szatynki. 
-Porozmawiamy dopiero, gdy się uspokoisz, a póki co... Spierdalaj, Rose!
Ona każe mi się uspokoić...? A ona to kurwa niby co? Uderzam dłonią w drzwi, ale postanawiam ją zostawić, szczególnie, że na schodach dostrzegam Lilian. Mam ochotę coś rozwalić, zaciskam mocno pięści. Siostra podchodzi do mnie powoli, najpierw łapie mnie za dłonie, by je rozluźnić, a potem mocno mnie do siebie przytula. Jestem jej wdzięczny. To siostra, zawsze wie, co powinna zrobić, a ja wiem, że mogę jej zaufać. Kocham cię, siostrzyczko. Dziękuję. W końcu Ruda wypuszcza mnie ze swoich objęć. Łapie mnie za ręce i spogląda mi w oczy. 
-William, o co poszło? - siostra pyta głosem przepełnionym troską.
-Lili, nieważne
Nie umiem jej tego wyjaśnić, zabieram ręce i kieruje się w stronę schodów. Posyłam siostrze ostatnie spojrzenie i schodzę na dół, by zamknąć się w pokoju. Siadam na materacu i postanawiam zrobić wszystko, by się uspokoić. Postanawiam więc przypomnieć sobie wszelkie techniki oddechowe, z którymi kiedykolwiek dane było mi się zetknąć. Niełatwo mi osiągnąć spokój. Moje myśli cały czas gdzieś błądzą, skaczą, plączą się. Zajmuje mi to sporo czasu. Niejednokrotnie się wkurwiam, kiedy spostrzegam, że mój umysł wraca do szatynki zamiast skupić się na oddechu. W końcu mi się to jednak udaje i jestem pierdoloną oazą spokoju. Gdzieś pomiędzy oddechami udało mi się usłyszeć, że Lillian ogarnęła towarzystwo i poszli rozejrzeć się po okolicy. Nie wiem ile czasu minęło, odkąd wyszli. Jednak gdy kończę medytację, postanawiam ruszyć do łazienki. Jestem spokojny i zrelaksowany. Mam nadzieję, że ten stan jeszcze chwilę potrwa. Pewnie łapię za klamkę drzwi prowadzących do łazienki i wchodzę do środka, a tam zostaje Camille nad umywalką. Dziewczyna usilnie wpatruje się w swoje odbicie. Mój wewnętrzny spokój zostanie zmącony. Muszę z nią w końcu porozmawiać. 
-Wybacz, ja nie chciałem - tylko na to było mnie stać, choć przysięgam, że dałem z siebie wszystko. 
-Zamek nie działa - odpowiada chłodno.
Kurwa, dziewczyno, ja cię przepraszam, że byłem tak wredny, a ty mi tu będziesz mówić o wadach fabrycznych tego miejsca... Ale nie chcę od początku rozmowy zgrywać chuja, więc ciągnę nieco zdezorientowany. 
-Tak, wiem. Naprawię go jutro - odpowiadam.
-Dzięki - słyszę w ramach odpowiedzi.
Zapada między nami chwila niezręcznej ciszy. 
-Cami, możemy pogadać? - pytam, patrząc na nią oczami zbitego psa, a ona się zgadza. 
Kurwa, w końcu. Proponuję jej, abyśmy poszli na górę i już chwilę później znajdujemy się w pokoju, do którego dobijałem się jakiś czas temu. Dziewczyna staje przy parapecie i wygląda przez okno. Stara się uniknąć mojego spojrzenia. Może wydaje się jej, że to słuszna taktyka, ale mnie to niesamowicie wkurwia.
-Ochłonąłeś trochę? - pyta szatynka.
-Jak widać - odpowiadam.
-No to dawaj, dojeb mi - dziewczyna wzrusza ramionami.
-Co? - pytam zdezorientowany.
-No wytłumaczysz mi, o co ci właściwie chodzi, o co się tak wkurwiasz...
Wzdycham. Kurwa, Cami, mam ci to narysować?
-Nie wiem, może o to, że moja przyjaciółka przyjechała do nowego miasta i przystawia się do pierwszego faceta, którego tu poznała - podnoszę głos.
Aha, czyli mój spokój poszedł się jebać.
-Ile razy mam to jeszcze powtórzyć, żebyś to zrozumiał? NIE PRZYSTAWIAM SIĘ DO NIEGO. On przystawia się do mnie, a to istotna różnica.
-No faktycznie - prycham drwiąco, a szatynka posyła mi piorunujące spojrzenie - Nie wyglądasz, jakby ci to przeszkadzało - dodaję nieco ciszej, ale Cami nie reaguje - Posłuchaj, nie chcę, abyś się z nim spotykała.
-A to niby dlaczego? Bo jest miły, szarmancki i przystojny? Ty, a może ty jesteś po prostu zazdrosny co? - odgryza się.
-Ja? Zazdrosny? Teraz to wymyśliłaś - prycham.
-No to niby dlaczego?
-Bo jest obcy - podkreślam ostatnie słowo.
-Mam dla ciebie niespodziankę, William. Jesteśmy w nowym miejscu - wszyscy są obcy. W pracy codziennie będę spotykała obcych i co z tym zrobisz? Zabronisz mi z nimi rozmawiać?
-Najchętniej zabroniłbym ci tam pracować. To miał być dla nas lepszy start - mówię poważnym tonem.
-Szkoda tylko, że potrzebujemy kasy i ktoś musi zacząć zarabiać.
-Ale spoko, rozumiem, że od czegoś trzeba zacząć. Dlatego nie zmieniaj tematu. Erick i twoja praca to dwie odrębne sprawy.
-I tu się mylisz - widzę, że oczy dziewczyny stają się szklane.
-Jak to? - dopytuję zdezorientowany.
-Nieważne - Cami próbuje mnie zbyć i opada bezsilnie na materac.
-Cami, do cholery, wyjaśnij mi to - warczę.
-Proszę bardzo - dziewczynie wracają siły, podnosi się i znów podnosi głos - Erick jest współwłaścicielem baru! Już? Mam rzucać tę pracę? Nie odpowiadaj - nawet nie daje mi otworzyć ust, bo kontynuuje z goryczą - Nie rzucę jej, bo ktoś musi nas na samym początku utrzymać. Szach mat, Rose.
Wygrała. Ona ponownie siada na materacu i chowa twarz w dłonie. A ja? Ja przestaję się wkurzać, cała złość ulatuje, bo zaczynam się naprawdę martwić. Siadam obok Cami, zdejmuję jej dłonie z twarzy i zmuszam, aby spojrzała na mnie.
-Cami, co się tak naprawdę stało? - pytam z troską, którą, mam nadzieję, słychać w głosie.
-Kiedy poszłam dziś do pracy, on właśńie wychodził z biura tego gościa, który mnie zatrudnił, a mijając mnie na zapleczu, puścił mi oczko. Ja dostałam tę pracę, byłam bardzo szczęśliwa, ale on na mnie czekał. Wyjaśnił mi tylko, że jest współwłaścicielem, ale póki co rzadko tam bywał. William, on jest bardzo miły, sprawia wrażenie dżentelmena, ale strasznie naciska mnie, żeby się z nim umówić. A ja...
-Nie masz ruchu - przerywam jej.
-No właśnie. Gdyby nie ta sytuacja z barem, pewnie poszłabym z nim na tę kawę bez wahania. Chociażby po to, żeby sprawdzić, jaki jest, pogadać z nim trochę. William, co jeśli powinnam zawdzięczać mu pracę? W takiej sytuacji nawet gdybym po tej kawie chciała pokazać mu środkowy palec, to nie mogę, bo on może mnie zwolnić - mówiła podłamana całą sytuacją, a ja w końcu zrozumiałem, co się dzieje.
Wzdycham ciężko, przytulam do siebie Robinson na znak pokoju i troski, a nasza kłótnia odchodzi w zapomnienie.