niedziela, 31 lipca 2016

[GN'R #12] " Ty jesteś gejem?"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

21 VII 1982


Wróciliśmy z obozu, tym samym powracając do normalności. Mama bardzo ucieszyła się z naszego przyjazdu, a tata... No cóż, nie był zbyt wylewny, ale na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech. Po mnie raczej nie trudno było zauważyć, że trochę się zmieniłam... Kiedy ojciec poszedł odprawić nabożeństwo, mama wypytała nas o wszystko. William wygadał jej każdą rzecz od przysłowiowego A do Z. Zacząwszy od mojej bójki, poprzez ciężkie treningi I nasze zwycięstwa, aż do postaci Michaela. Kopnęłam celowo Willa w kostkę, na co ten się wyszczerzył i kontynuując poinformował moją mamę, iż coś między mną i Mikiem jest. Ja zrobiłam się na twarzy czerwona niczym pomidor i posłałam bratu mordercze spojrzenie. Moja mama bardzo się jednak nakręciła, pytała o wszystko kolor oczu, włosów, skąd pochodzi i czym się interesuje, dosłownie wszystko... Gdy już udało mi się udzielić odpowiedzi na wszelkie zapytania, co uwierzcie mi proste nie było, mogłam spokojnie wrócić do pokoju. Mój brat leżał rozwalony na moim łóżku. Korzystając z sytuacji, usiadłam na nim okrakiem i zaczęłam łaskotać, co miało być karą za wsypanie mnie przed własną matką. Jednak jak to facet był on ode mnie silniejszy i po krótkiej chwili to on zniewolił moje nadgarstki i odpłacił się dokładnie tym samym. Było to dość ciekawe.


3 VIII 1982

William:

Lili jak zwykle czekała na listonosza. To wymienianie się listami z Mikiem robiło się powoli dość uporczywe. Jej „polowanie” na listonosza było irytujące. Siedziała przy oknie z kubkiem herbaty. Przyglądałem się temu dziwnemu stworzeniu, w domu byliśmy sami. Nagle dziewczyna spięła wszystkie mięśnie, podniosła do góry firankę w oknie i gdy usłyszała dzwonek do drzwi, natychmiast do nich podbiegła. Listonosz przekazał siostrze dwa listy, jednak oba były jedynie rachunkami zaadresowanymi do rodziców. Lilian była niesamowicie zawiedziona. Usiadła obok mnie na kanapie i włączyła telewizor. Trwaliśmy tak przez chwilę bez słowa, przyglądając się ekranowi.
-Przecież list powinien już przyjść-wyjęczała cicho Lili.
-Daj spokój, wiesz, jak działają poczty-starałem się uspokoić siostrę.
-No tak, ale jak dzwoniłam, to Mike mówił, że wysłał już list i dziś już powinien tu być-westchnęła głośno. Podniosła się i po prostu poszła do swojego pokoju. Chciała być sama. Byłem pewien, że usiadła na parapecie okna i smutno przez nie wyglądała. Nie mogłem pozwolić na powrót stanu sprzed obozu. Zawsze, gdy dostawała list jej oczy się radowały i nieważne, jak było uporczywe dla otoczenia jej czatowanie na listonosza, ważne, że dawało jej to radość. Poszedłem na górę. Nie pomyliłem się. Siedziała na parapecie, nawet nie zauważyła, że wszedłem do pokoju. Podszedłem do niej i pocałowałem w czubek głowy, a ona przymknęła na chwilę oczy. Stałem z nią przez moment trzymając za ramiona, a potem Lili wtuliła się w mój tors.
-Moja Maleńka...-nazwałem ją gładząc jej plecy.
-Twoja, braciszku-odpowiedziała ledwie słyszalnie.
Trwaliśmy tak chwilę w milczeniu, jednak przerwał nam dzwonek do drzwi.
-Może listonosz znalazł list od Mike'a.
-Jasne...-dziewczyna pokazała mi język, a ja opuściłem pokój.


Lilian:

William wyszedł z pokoju i nie minęła chwila, a usłyszałam głośny śmiech mojego brata.
-Will, kto przyszedł?-zadałam pytanie, stojąc w progu pokoju.
-Chodź, sama musisz to zobaczyć.
Westchnęłam ciężko i ruszyłam w kierunku schodów. Zeszłam na dół i ujrzałam Jeffa. Z poirytowaniem spojrzałam na mojego brata.
-Cześć Jeff-rzuciłam krótko i powoli wracałam już do pokoju.
-A mnie nie przywitasz?-za plecami usłyszałam znajomy głos. Zamurowało mnie. Znałam ten głos doskonale, znałam ten ton, znałam to brzmienie. „Czy to naprawdę możliwe?”-zadałam sobie pytanie. Odwróciłam się w stronę drzwi.
-Michael-wykrzyknęłam radośnie i biegłam w stronę chłopaka. On rzucił torbę na podłogę i złapał mnie w objęcia, podniósł do góry i wspólnie się obróciliśmy kilka razy, niczym na romantycznych filmach. Mocno mnie trzymał, mocno przytulał, a postawił dopiero po chwili. Wpatrywaliśmy się w swoje oczy. Miał takie śliczne orzechowe tęczówki i niespodziewanie wpił się w moje usta. Czułam jego bliskość tak bardzo. Byłam mu tak wdzięczna, że przyjechał.
-Tęskniłem-wyszeptał, opierając swoje czoło na moim. Ja trzymałam mocno jego dłonie, nie chciałam ich puszczać już nigdy, chciałam, aby ten moment trwał wiecznie.
-Ey, Papużki nierozłączki, może wejdziemy do środka, a nie stoimy w progu mieszkania jak ostatnie kołki-ach ten kochany Jeff, wraz z Mikiem pokazaliśmy mu środkowe palce. Ten chyba poczuł się nieco urażony, zamknął drzwi i wraz z Willem skierowali się do salonu. Ja i Mike wciąż staliśmy objęci. Napawałam się jego obecnością, biciem jego serca, jego oddechem. To była wspaniała chwila. W końcu jednak i my znaleźliśmy się w salonie na kanapie, wtuleni w siebie nawzajem. Chłopaki zawzięcie konwersowali, a ja cieszyłam się jedynie obecnością mojego chłopaka. Musiałam się nacieszyć nim przez tydzień.
Po pewnym czasie przyszli moi rodzice. Oboje poznali Michaela, a ten z kolei wiedział, jak zrobić dobre wrażenie na mamie i tacie. Nawet udało mi się ich przekonać, aby Mike zanocował u nas, a nie jak początkowo myślałam, że będzie, u Jeffreya. W taki oto sposób zanieśliśmy rzeczy Mikea do pokoju Willa. Potem po prostu poszliśmy do miasta. William i Jeffrey dość szybko zniknęli, zostawiając mnie i Mike'a samych. Spacerowaliśmy ulicami mojego miasta. Zatrzymaliśmy się na lody, zaszliśmy do muzycznego i w końcu dotarliśmy na plac zabaw. Chłopak huśtał mnie na huśtawce. Bawiliśmy się niczym dzieci.
-Szybko się pocieszyłaś-za swoimi plecami usłyszałam ten głos- Co, teraz będziesz udawać, że mnie nie znasz?
Zatrzymałam huśtawkę i niechętnie odwróciłam się w stronę osoby, którą bardzo dobrze znałam, aż za dobrze. W tamtym momencie chciałam po prostu zniknąć z powierzchni ziemi, zapaść się pod nią. Mike również spojrzał na osobnika, a potem swój pytający wzrok przeniósł na mnie. Jedyne, co w takim wypadku mogłam zrobić, to głośne westchnięcie.
-Lili, kto to jest?-zapytał mnie w końcu Mike.
-Jej chłopakiem-wtrącił osobnik.
-Byłym chłopakiem-poprawiłam przez zaciśnięte zęby.
-No nie wiem, kochanie, ja nie mam zamiaru pozwolić Ci odejść-zaczął tę swoją podstępną gierkę.
-Nie mów do mnie „kochanie”-wycedziłam przez zęby.
-Słyszałeś? Lil nie chce z Tobą rozmawiać, po prostu odejdź, okej?-Mike zaczął dyplomatycznie.
-Nie chce rozmawiać? Przecież to zwykła kurwa. Takich się nie pyta o zdanie-powiedział pewny siebie Daniel z tym okropnym, pełnym wyrzutu wzrokiem wbitym w moją osobę.
-Nie masz prawa tak o niej mówić-postawił sprawę jasno Mike i wolnym krokiem zbliżył się do Daniela.
-Jasne, jasne. Ile ją znasz? Tydzień? Dwa? Jesteś tylko przystankiem w życiu tej małej. W końcu jej się znudzisz, a ona na kolanach przyjdzie do mnie-Daniel starał się doprecyzować swoje myśli, co jedynie zdenerwowało Mike'a.
Ja miałam już tego naprawdę dość. W moich oczach stanęły łzy. Słowa Daniela oddziaływały na moją psychikę. Chciałam go skreślić raz na zawsze z mojego życia, ale to nie było możliwe. Przymknęłam na chwilę oczy, miałam nadzieję, że to pomoże mi się opanować. Usłyszałam jęki, uderzenie i słowa Mike'a wypowiedziane przez zaciśnięte zęby: „Nie mów tak o mojej Lili”. Otworzyłam oczy. Mój chłopak szedł w moją stronę, chwycił moją dłoń i odeszliśmy od tej szumowiny, jaką był Adams. Stawialiśmy kolejne kroki, a między nami panowała cisza. Mike nie pytał, ja nie chciałam opowiadać. Blondyn wyraźnie był wtedy w swoim świecie, intensywnie coś analizował i w końcu mógł się odezwać.
-To Twój były chłopak?
-Tak-przyznałam ze spuszczoną głową-Wiem, że to głupie, ale tak, on był moim chłopakiem.
Mike zatrzymał się, spojrzał mi prosto w oczy i wreszcie padło kolejne pytanie.
-Czy Ty nadal coś do niego czujesz?
-Nie da się kochać kogoś, kto cię bije, kto śle w twoją stronę wyzwiska, kto robi z ciebie winnego wszystkich problemów. Czuję coś do kogoś zupełnie innego. Do pewnego blondyna z Seattle, wysoki, piękne oczy i magiczny uśmiech, znasz kogoś takiego?
-Chyba kojarzę gościa.
Mike przyciągnął mnie do siebie i namiętnie mnie pocałował. Jego usta mówiły, a może wręcz krzyczały „Jesteś tylko moja, nie oddam Cię nikomu!”. To było wspaniałe uczucie.

Spacerowaliśmy tak jeszcze dłuższy czas. Z Willem i Jeffem mieliśmy się spotkać w jedynym z klubów. Weszliśmy do środka, a tam zastaliśmy naszych przyjaciół bajerujących dwie cycate blondynki. My się jednak postanowiliśmy trochę pobawić. Pewnym krokiem podeszliśmy do naszych kumpli. Ja od razu wpakowałam się Jeffowi na kolana, a Mike wcisnął się na kanapę między Willa i ową blondynę. Dziewczyny były zdezorientowane, z niepokojem wymieniły się spojrzeniami.
-Jeffi, kochanie-zaczęłam- Co będziemy dziś robić?-zapytałam słodkim tonem, jednocześnie kreśląc kółka na klatce piersiowej przyjaciela. Jeffrey kompletnie nie wiedział, o co chodzi.
-No właśnie-przyłączył się Mike i chwycił Williama za rękę- Może pójdziemy gdzieś w czwórkę?-zaproponował-A tak wracając do naszej porannej rozmowy, to ja nie mogę się z Tobą, kochany, zgodzić. Wolałbym córeczkę, ale skoro Ty wolałbyś synka, to zawsze możemy adoptować dwoje dzieci-ton głosu Mike'a był niesamowity, bardzo wymowny.
-Jesteśmy z Jeffikiem pewni, że będziecie wspaniałymi rodzicami.
-Dość tego, skoro masz już dziewczynę, to po cholerę zawracałeś mi głowę?-dziewczyna towarzysząca Isbellowi ulotniła się.
-Poczekaj, Ty jesteś gejem?-z niedowierzaniem zapytała Williama druga blondynka.
-Nie, ja Ci to...
-Wstydzisz się mnie?-przerwał Baileyowi Mike- Przecież jesteśmy już parą od dłuższego czasu.
Druga blondynka wyszła równie oburzona, krzycząc na odchodne, że to szczyt chamstwa. Ja i Mike się z kolei roześmialiśmy. Skąd myśmy wzięli tak genialny pomysł? No cóż, nie mogliśmy się powstrzymać. William i Jeffrey chyba nie byli specjalnie zachwyceni.
-Tak, bardzo śmieszne... Kiedyś się odegramy-wymierzył w naszą stronę palcem Will.
-Oczywiście-przytaknęłam dość ironicznie braciszkowi.
-Jeszcze chwila i sam bym uwierzył, że jestem gejem-podsumował całą sytuację William.
Wieczorem, spacerkiem podeszliśmy do naszego domu. Jednak chyba było już dość późno. Po czym wnoszę? Nasi rodzice już spali. Napisałam im więc karteczkę: "Idziemy na noc do Jeffa!". Jak szybko przyszliśmy, tak szybko wyszliśmy. Dotarliśmy do domu Jeffreya. Mój przyjaciel zabezpieczył się już w dzień. Wiedział, co nastąpi wieczorem i zakupił potrzebny alkohol. Obejrzeliśmy dość ciekawy horror, jednak jego tytuł wyleciał mi z głowy. W międzyczasie zadzwoniliśmy po pizzę. Było już bardzo późno i byłam w pełni przekonana, że nie dodzwonimy się nigdzie, a jednak zrobiliśmy to i przywieźli nam zamówienie. Oczywiście każdy był głodny, ale nikt nie chciał się ruszyć, aby otworzyć drzwi. I kto musiał iść? No najmłodsza Lili.
-Gnoje, żarcie przyszło!-krzyknęłam, stojąc w progu z pudełkiem pizzy.
  Alkohol już zaczął dawać się nam wszystkim we znaki. Chociażby droga do pokoju Jeffa, była trzy razy dłuższa. Jednak udało mi się znaleźć płytę, a gdy wróciłam na dół, to nawet dałam radę ją włączyć. Chłopaki rozmawiali wtedy o przyszłości, o wyjeździe i o Mieście Aniołów.
-Myszko, -Mike zaczął i pocałował mnie w policzek - pojedziemy razem do Los Angeles i zobaczymy piękny zachód słońca?
Chłopak był już nieźle wstawiony.
-Tak, Kochanie.
Pocałowałam go w usta.
-Jeffrey, a właściwie, gdzie są Twoi rodzice?-zapytał bez owijania w bawełnę Michael. Jedyną reakcją Isbella było lekceważące machnięcie ręką. Nie chciał o tym mówić, nienawidził tego. Jego ojciec dostał nową, lepszą pracę i musiał załatwić całkiem sporą ilość rzeczy w całym kraju, a jego mama musiała mu towarzyszyć. Oficjalnie Jeff był pod opieką opiekunki, ale praktycznie ograniczało się to do telefonu i odebraniu obiadu.
Mike na szczęście nie drążył tematu, a po jakimś czasie poszliśmy spać.

Obudziły mnie promienie słońca wdzierające się przez firanki. Leżałam w ramionach Mike'a. Było mi tam bardzo wygodnie. Chłopak wciąż słodko chrapał. Spojrzałam na postawiony niedaleko zegarek i stwierdziłam, że było już po 13. Już czułam ten ból głowy, który będzie mi towarzyszył przy jakimkolwiek gwałtownym ruchu. Ułożyłam się znów wygodnie na klatce piersiowej McKagana, zamknęłam oczy i już miałam odpływać, gdy do pokoju wkroczył William.
-Wstajemy, kochani, nie mamy całego dnia!-wykrzyczał, a ja, Mike i Jeffrey podnieśliśmy się ze skwaszonymi minami. Mój kochany braciszek rzucił każdemu z nas jogurt. Byłam zadowolona.
-Lepszy byłby kefir-skomentował Mike.
-Trzeba było samemu ruszyć odwłok i sobie, kurwa, kupić ten zasrany kefir.
-Dobra, stary, to tylko drobna uwaga-Mike podniósł ręce w geście obronnym, a William urażony wrócił do kuchni.
Zjedliśmy nasze jogurty. Ja dostałam jagodowy. Braciszek wie, co jego siostra lubi najbardziej. Mike dostał truskawkowy, a Jeffrey brzoskwiniowy. Wtedy nikt z nas nie przepadał za jogurtem naturalnym. Owocowe były o niebo lepsze. Wkrótce William ponownie wkroczył do salonu i podał nam po butelce piwa. "Czym się strułeś, tym się lecz"-zacytował. Kiedy już poczuliśmy się zdecydowanie lepiej, wróciliśmy do domu. Jeffrey został, nie chciał iść z nami, choć mu to proponowaliśmy. 





niedziela, 24 lipca 2016

[GN'R #11] "Akustyk z granatowym pudłem"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

Saul, jak ty i Alex zostaliście parą?
Saul:

Od tamtego wydarzenia minęło już kilkanaście dni, a my powoli wracaliśmy do rzeczywistości.

Tamtego dnia nie widziałem się z Alex, więc postanowiłem do niej zadzwonić. Wykręciłem numer i dość długo czekałem, aż dziewczyna podniesie słuchawkę. Jeden sygnał... Drugi... Trzeci... … Piąty i wreszcie usłyszałem upragniony głos.
-Halo?-w jej tonie wyczułem nutę strachu i wahania, choć miałem nadzieję, że to tylko mylne wrażenie.
-Hej, to ja. Jak tam u Ciebie?-zapytałem, a w domu dziewczyny usłyszałem kobiecy krzyk.
-Wszystko dobrze-starała się mnie zbyć-Przepraszam, ale nie mogę zbytnio rozmawiać, chodzi o coś ważnego?
-Nie, tak tylko zadzwoniłem, sprawdzić, co u ciebie.
-Dzięki, to ja uciekam-czułem, że posłała mi ten wymuszony uśmiech.
-Pa-powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
Czułem, że coś było nie tak, ale postanowiłem, że odwiedzę dziewczynę dopiero rano.
Tak też się stało, wstałem i niemalże natychmiast ruszyłem do domu blondynki. Spojrzałem w górę owego bloku. Blondynka miała otwarte okno, Stanąłem na śmietniku i udało mi się wskoczyć oraz podciągnąć. W ten oto sposób znalazłem się w pokoju panny Blood. Zdjąłem z półki kasetę i włączyłem magnetofon. Tuż po pierwszych dźwiękach muzyki do pokoju wpadła Alexandra owinięta w ręcznik i dłońmi zwiniętymi w pięści, gotowa do ataku na złodzieja, który mógł w tamtej chwili być w jej pokoju, choć chyba nie był to zbyt odpowiedni strój do walki. Przecież bardzo możliwe było, iż się osunie na podłogę, odsłaniając nagie ciało blondynki, nie mówię, że przeszkadzałoby mi to... Skądże..
-Powiedz mi, dlaczego mnie tak straszysz?-zapytała wreszcie zdenerwowana dziewczyna.
-Ja? Straszę? Skąd ten pomysł? -podniosłem ręce do góry w geście obronnym-Przyszedłem tylko zapytać, jak się czujesz?
-Dobrze, dziękuję-spuściła wzrok przy tych słowach, ściemniała, byłem pewien.
Dziewczyna poszła do łazienki, przebrała się i dopiero wtedy mogliśmy na spokojnie pogadać. Nie chciałem naciskać na całą tę sytuację, wolałem dać mojej przyjaciółce trochę czasu. Długo rozmawialiśmy, tak po prostu. Po jakimś czasie dziewczyna zniknęła na krótki moment. Poszedłem za nią. Alex grzebała w bardzo zagraconym składziku przy kuchni. W końcu wydobyła z niego sztywny futerał gitarowy, a ze środka wyjęła Gibsona. Miał już naprawdę parę ładnych lat, ale był w doskonałym stanie. Akustyk z granatowym pudłem, wyglądał świetnie. Miał trochę rozstrojone struny, ale to przecież nie był problem. Nastroiłem instrument i podałem przyjaciółce. Szarpała delikatnie struny. Nie znałem tej piosenki. Wsłuchiwałem się każdemu dźwiękowi. Melodia nie była skomplikowana, ale brzmiała niczym arcydzieło. Byłem zaczarowany. Nagle dźwięki ustały.
-Bardzo ładne-skomentowałem.
-Napisaliśmy to razem z tatą, kiedy byłam jeszcze mała-mówiła ze smutnym uśmiechem na twarzy. Potem podała gitarę mi z prośbą, abym ja coś zagrał.
Znalazłem się w swoim żywiole, zatopiłem się w grze, to również była autorska melodia. Alex się podobała, a ja w grę wkładałem całe serce.


Przez kolejnych kilka dni Alex i Saul się nie widzieli. Mulat dzwonił do dziewczyny, jednak ta zawsze go zbywała. Coś ją męczyło i chłopak to czuł...


Myślałem wtedy o słowach Veroniki. Czy ona na pewno nie koloryzowała? Dopiero po przeczytaniu listu zacząłem się nad tym wszystkim głębiej zastanawiać i doszedłem do wniosku, że Ronnie mogła mieć rację. To w towarzystwie Alex czułem się najlepiej, to jej mogłem zaufać i niezależnie od samego siebie robiłem dosłownie wszystko, aby tylko się przy niej nazbyt nie wygłupić. Przyłapałem się także, że każdej najzwyklejszej czynności towarzyszyły myśli o blondynce. W jej towarzystwie czułem się inaczej... Od rana zastanawiałem się, jak mógłbym jej powiedzieć, co rzeczywiście do niej czułem i jak to zrobić. Coś mnie też jednak martwiło. Kiedy już miałem tę odwagę, chciałem wyjść z nią na spacer i szczerze porozmawiać, ona znajdywała różne wymówki. Zacząłem nawet podejrzewać, że to aluzja do tego, że mam się po prostu odczepić. Postanowiłem jednak ją odwiedzić i porozmawiać twarzą w twarz. Podszedłem do drzwi, były uchylone. Niepewnie wszedłem do środka. W domu panowała cisza, powoli wchodziłem po schodach i gdy byłem już blisko drzwi do pokoju blondynki, usłyszałem cichy szloch, zajrzałem przez szparę w drzwiach i gdy ujrzałem to, co ujrzałem poczułem w tym własny ból.
-Kurwa, Alex. Co ty robisz!?-wszedłem do pokoju krzycząc.
Wyrwałem z rąk dziewczyny żyletkę i odłożyłem na półkę. Na jej nadgarstku widniała cienka, czerwona linia. Przytuliłem Alex mocno do siebie.
-Przepraszam...-wyszeptała łkając.
-Przepraszasz? Przecież byłaś taka dumna, że uwolniłaś się od tego gówna. Co się stało?-zapytałem, dociskając chusteczkę do rany blondynki.
-No bo ja... chciałam to poczuć, dać upust temu wszystkiemu... Saul, bo moja mama... Ona znowu chleje, a ostatnio w domu znalazłam woreczek z brązowym proszkiem... Chciała ode mnie pieniędzy... Ona mnie uderzyła...-płakała, jąkała się, to było straszne. Tak bardzo cieszyła się, że miała znów normalne życie, a tymczasem...
-Straciłam Ronnie, a teraz tracę matkę-kontynuowała-Saul, ja boję się, że Ciebie i Stevena też stracę-płakała, ja wytarłem łzy spływające po jej policzkach.
-Posłuchaj, nigdy mnie nie stracisz. Jesteś dla mnie najważniejsza-uchwyciłem twarz blondynki w swoje dłonie i na jej ustach złożyłem delikatny pocałunek. To była piękna chwila, czułem jej miękkie, ciepłe wargi. Niepewnie spojrzałem w jej oczy pełne zdziwienia.
-Kocham Cię-wyszeptałem niemalże bezgłośnie. Ta kilkunasto sekundowa cisza między nami zdawała mi się trwać wieczność, w końcu blondynka przemówiła.
-Ja też Cię kocham-z jej ust padły magiczne słowa. Ponownie pocałowałem dziewczynę, tym razem już pewniej.
-Alex, nie myśl o tych złych rzeczach. Wszystko musi się ułożyć-dziewczyna posłała mi blady uśmiech-A teraz, czy moja dziewczyna poszłaby ze mną na spacer.
Alex przytaknęła i wspólnie wyszliśmy nad jezioro. 
Rozmawialiśmy sobie tak zwyczajnie, jak zwykle i wtedy pojawił się Adler. Na jego twarzy wciąż brakowało charakterystycznego uśmiechu, ale podnosił się z dołka.
-Cześć, jak tam randka?-posłał nam to niezręczne pytanie.
-Randka?-powtórzyliśmy wraz z blondynką dwugłosem.
-No tak, przecież widać już od jakiegoś czasu, że między Wami coś jest. Myślałem, że już się nie doczekam... Szkoda, że Ronnie tego nie widzi, bardzo Wam kibicowała-jego twarz jeszcze bardziej posmutniała na wspomnienie tamtej nocy. Wspólnie go objęliśmy. Jedno mnie zastanowiło, dlaczego Adler nic mi nie powiedział? Skoro on też to widział... Nieważne... Spędziliśmy nad jeziorem całe popołudnie, a gdy już zaczęło się ściemniać, poszliśmy do Stevena. Chłopak wyjął butelkę z przezroczystym płynem. Tak upłynął nam wieczór. Ja miałem nocować u Stevena, ale Alex uparła się, że musi wracać do domu. Postanowiłem więc ją odprowadzić.




niedziela, 17 lipca 2016

[GN'R #10] "Ona odeszła..."


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

Saul, jak się o tym dowiedziałeś?
Saul:

Było już późno. Coś około drugiej nad ranem, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Oglądałem wtedy jakiś, beznadziejny swoją drogą, film. Podniosłem się z kanapy i ruszyłem w stronę drzwi. Za progiem ujrzałem wkurzoną blondynkę, a obok niej Stevena.
-Co się stało?-zapytałem wpuściwszy ich do środka.
-Jego zapytaj-burknęła Alex, wskazując podbródkiem Adlera.
Blondyn był rzeczywiście przybity, na jego twarzy nie gościł uśmiech, co zdarzało się raczej rzadko. Mało tego, w jego oczach można było dostrzec smutek, żal, tęsknotę. Naprawdę zachodziłem w głowę, co też mogło wywołać u niego taki stan. Spojrzałem na niego, zadając nieme pytanie, jednak on jedynie wzruszył ramionami. Byłem skonsternowany, w tamtej chwili nie wiedziałem co w ogóle mógłbym myśleć. Przeniosłem wzrok na blondynkę.
-No bo ten tu nie mógł mi powiedzieć bez Ciebie.-krzyknęła, chyba sama nie wiedząc, że to nie miało żadnego sensu.
-Saul, możecie być ciszej?-usłyszałem głos z góry.
-Tak mamo, przepraszam- odpowiedziałem i wraz z przyjaciółmi wyszedłem na podwórko, nie chciałem narażać mojej mamy na kolejne krzyki.
-Przejdźmy się, ochłoniecie i może w końcu dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi-zaproponowałem.
-Dobrze, ale czy to, kurwa, jest moja wina? No przecież to nie ja...-nie pozwoliłem jej dokończyć, przytuliłem ją mocno, a kiedy się choć odrobinę uspokoiła, ruszyliśmy przed siebie. Między nami panowała nieznośna cisza. Miałem dość tego wszystkiego, chciałem tylko wiedzieć co i jak. Steven przyglądał się swoim nogom, blondynka poszła w jego ślady, a ja szedłem po prostu przed siebie. Mijaliśmy domy mieszkalne, przeszliśmy się ulicami, którymi jeszcze kilka godzin wcześniej samochody pędziły przed siebie nie zważając na innych uczestników ruchu. Wtedy były całkowicie puste. W końcu blondynka przystanęła i podniosła głowę.
-Dobra ja zacznę, bo się chyba nie doczekam-westchnęła- Steven przyszedł do mnie około północy i pytał, czy aby przypadkiem nie jesteś u mnie. No to mu powiedziałam, że nie. On był strasznie przybity, zresztą dokładnie tak jak teraz-posłała blondynowi gniewne spojrzenie- Zapytałam go, co się stało, a on na to, że przyjdzie rano, że musimy być przy tym oboje, ale ja nie chciałam go puścić, no kurde, przecież sam widzisz, że z nim jest coś nie tak. Ty byś go samego wypuścił?-zrobiła krótką pauzę, nabrała powietrza i kontynuowała-No to wzięłam go za rękę i przyszliśmy do ciebie-założyła ręce na piersiach i przewróciła oczami. Spojrzałem na blondyna, ale on wciąż nic nie mówił, a jedynie patrzył na nas bezradnym wzrokiem, proszącym o pomoc.
-Kurwa, błagam, odezwij się wreszcie!-blondynka zareagowała zbyt nerwowo.
-Stary...-zacząłem prosząco i usłyszałem jego westchnienie.
-No bo...Ja... Ronnie...-bąkał. Patrzyliśmy na niego pytająco. Wyglądał strasznie, a dziś wiem, co sprawiło mu taką trudność, jaką wiadomość musiał nam przekazać i co musiał przeżyć.
-Wczoraj...W nocy... Ona... Ona... A ja widziałem...-rozpłakał się, cholera, mój kumpel beczał. Nadal czekaliśmy na dalsze wyjaśnienia, którego Steven tak bardzo chciał uniknąć.
-Ona odeszła...-wyszeptał.
-Dokąd odeszła?-zapytałem naprawdę głupio, dzisiaj, analizując tę sytuację, znając wszelkie okoliczności, nigdy bym czegoś takiego nie palnął.
-Odeszła, kurwa, nie żyje, strzeliła sobie w łeb, na moich, kurwa, jebanych oczach!-wykrzyczał nawet nie próbując powstrzymać łez i bezsilnie upadł na kolana, zasłoniwszy twarz dłońmi. W oczach blondynki również stanęły łzy, podeszła do Stevena, uklękła przy nim i przytuliła go do siebie, ja zrobiłem dokładnie to samo i trwaliśmy tak dłuższy czas.

Dotarliśmy do domu Alex. Steven dał nam dwie koperty z odręcznie napisanymi naszymi imionami. Jedną z nich zostawił sobie. Blondyn od razu skierował się do łazienki, natomiast blondynka usiadła skulona w rogu salonu, podciągnęła kolana pod samą brodę i tępo przyglądała się ścianie. Ja zrobiłem kawę i przysiadłem się do Alex. Dziewczyna chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że po jej policzkach cały czas płyną łzy. Objąłem ją ramieniem, a ona po chwili wtuliła się w mój tors. Dziewczyna naprawdę zdążyła nawiązać bliską relację z Veroniką.
-Saul, dlaczego ona to zrobiła?-wyszeptała z przerażeniem.
-Może tam jest odpowiedź-zasugerowałem, wskazując podbródkiem na listy i choć dziewczyna nie mogła widzieć mojego ruchu głową, to domyśliła się o czym mówiłem.
-Nie wiem, czy dam radę go przeczytać-wciągnęła głośno powietrze. Właśnie wtedy do pokoju wszedł Steven. Usiadł na sofie i ukrył twarz w dłoniach. Obok niego leżał wciąż nieotwarty list. Bał się, bał się tego, co mógłby w nim przeczytać, dokładnie tak samo jak ja i Alex. Trwaliśmy tak w ciszy raz po raz popijając z kubków czarny napar. Słońce zaczęło wyłaniać się zza horyzontu, a my wciąż siedzieliśmy w salonie. Steven podniósł kopertę i odkładnie obejrzał ją z każdej strony.
-Otwórzmy je razem-głos Stevena był zachrypnięty i pełen bólu. Wspólnie z Alex przytaknęliśmy. Każde z nas chwyciło białą kopertę z własnym imieniem.

***

Veronica chwyciła kartki i swoje ulubione pióro. Płakała, lewą ręką ocierała łzy, a prawą starała się napisać, co naprawdę czuła. Chciała w tych czterech kartkach, w tych kilku słowach zawrzeć wszystko na temat jej decyzji. To nie było proste, nie przyszło od tak. Początkowo była pewna, że to tylko chwilowe, napisze listy, a owe uczucie minie. Już wcześniej tak było. Ile razy kończyła pisać listy pożegnalne, tyle razy zaczynała myśleć o reakcji jej bliskich i właśnie ona ją powstrzymywała. Nie było tak za pierwszym razem, ale może to dlatego, że nie napisała wtedy listów, bo nie miała do kogo. Później miała jeszcze kilka takich ogromnych dołów. Wtedy pisała list do Matta, potem także do Stevena i chęć śmierci zostawała zastąpiona lamentem i długim płaczem. Tego dnia było inaczej. Kończyła już listy, widziała reakcję jej bliskich, Stevena, Alex, Saula, a nawet własnego ojca, który tak jej nienawidził za jej podobieństwo do matki. Jednak tego dnia to jej nie powstrzymało. Czuła, że po raz pierwszy ma wystarczająco odwagi, by to zrobić, że nic jej już nie trzyma. Chciała odejść, zrobić ostateczny krok i dlatego znalazła się z bronią ojca pod tamtym mostem. Kiedy zauważyła Stevena... Zobaczyła w jego oczach strach... Właśnie wtedy naszły ją wątpliwości, wiedziała, że była dla niego ważna i zrobiłaby mu krzywdę swoją decyzją. Chłopak już biegł w jej stronę, ona chciała odsunąć pistolet od skroni, ale ponownie usłyszała wyzwiska ojca, przed oczami stanął jej Matt i blondyna, a do tego wszystkiego pewność, że i tak czekała na nią śmierć spowodowana nowotworem. Dlatego pociągnęła za spust. Ze strachu... Zacisnęła oczy, zęby i usłyszała ogłuszający wystrzał. Później nie czuła już nic. Widziała ciemność. Siedziała skulona, a dookoła niej panowała ciemność. Policzki miała mokre od łez. Odetchnęła, spojrzała w lewo i zauważyła te krótkie, blond włosy i niebieskie oczy. Widziała, że to zrobiła, przytuliła siostrę. Wreszcie ponownie były razem, naprawdę razem. Wspólnie odeszły, pochłonęła je ciemność...


*** 



Poczułem się dziwnie czytając mój list, ale przeniosłem swój wzrok na Alex, która płakała i nie potrafiła tego powstrzymać. Przytuliłem ją mocno do siebie. 

-Ciiii...-szeptałem, bowiem w tamtej sytuacji nie było żadnych słów otuchy. Trwaliśmy tak przez chwilę, a potem dołączył do nas blondyn i gładził plecy dziewczyny. Każdy z nas był dobity.




Alex, co z pogrzebem? (14 VII 1982)

Alex:

Dzień pogrzebu Ronnie wspominam dziś jak okropny sen. To był smutny dzień dla nas wszystkich. Niepewnie weszliśmy do domu pogrzebowego. Dziewczyna leżała w trumnie z lustrem odbijającym nienaruszoną strzałem część twarzy. W niewielkim pomieszczeniu siedzieli zapłakani członkowie rodziny Veroniki. Najgorzej wyglądał pan Loutner, który pozostał sam, bez córek i żony. Cały czas siedział przy trumnie i trzymał dłoń najmłodszej córeczki. Trzymałam ręce Saula i Stevena. Wzajemnie dodawaliśmy sobie otuchy i każde z nas starało się być twardym, jednak żadnemu się to nie udało. Płakałam, Steven i Saul też. To wszystko było dla nas trudne, dla mnie trudne. Tak naprawdę dopiero poznałam Veronikę, polubiłam ją, a ona tak nagle odeszła. Nie potrafiłam sobie wyobrazić bólu, jaki musiał czuć Steven. Przyglądałam się jej zamkniętym powiekom, bladej twarzy i przypomniałam sobie każde słowo z listu. Ten opis sytuacji, który kiedy czytałam, łzy płynęły po moich policzkach, przeprosiny i ta dobitna aluzja o mnie i Saulu, na którą początkowo nie zwróciłam żadnej uwagi. Każde słowo przepełnione było bólem i cierpieniem. W całej tej sytuacji najgorszy był moment spuszczania trumny. Stałam nieruchomo wpatrując się w ziemię, wiał zimny wiatr, Wszyscy zgromadzeni ronili łzy, a po jakimś czasie rozeszli się. Pozostaliśmy jedynie my i Pan Loutner.

-Chodźmy już-wyszeptał ku mnie i Stevenowi Saul. Adler nie odpowiedział nic, nie przeniósł nawet wzroku na mulata, cały czas stał ze wpatrywał się w tablicę z nazwiskiem przyjaciółki. Ja z kolei kiwnięciem głowy zaprzeczyłam. Mijały kolejne minuty, zaczęło się robić zimno, ale ani mnie, ani Adlerowi nie robiło to różnicy. Stałam niczym przykuta, nie potrafiłam się ruszyć. To wszystko wywarło na mnie ogromny szok. Zatęskniłam za moim dzieciństwem, szczęśliwym dzieciństwem, gdzie jedynym problemem było nieposiadanie najnowszego modelu samochodziku lub najśliczniejszej lalki. Ponownie chwyciłam Stevena za rękę, aby dodać mu otuchy, a drugą dłoń splotłam z palcami Hudsona. Odeszliśmy. Przez całą drogę powrotną nie odezwaliśmy się do siebie słowem. 



niedziela, 10 lipca 2016

[GN'R #9] "Krople krwi splamiły białe koperty"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:


Alex, ostatni poranek Ronnie spędziła z tobą, prawda?
Alex:

Tak. Wstałam dość wcześnie, jak to zresztą miałam w zwyczaju, zeszłam do kuchni i rozejrzałam się dookoła. Mamy nie było.
-Dziwne-pomyślałam-Przecież miała dziś mieć wolne.
Choć ostatnio takie sytuacje zdarzały się coraz częściej. W lodówce nie było zbyt wiele: jakaś wędlina, ogórek, sok i mleko. Zdecydowałam się jedynie na szklankę soku. Karton wyrzuciłam i wolnym krokiem skierowałam się z powrotem na górę. Włączyłam kasetę w magnetofonie, ustawiłam odpowiednią dla mnie głośność i skierowałam się do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, nie tracąc przy tym ani jednego dźwięku granego na gitarze przez Joe'go Perry'ego i ani jednego słowa śpiewanego przez Stevena. Ubrałam się w szorty i czarną koszulkę, włosy związałam w wysoki kucyk i wyszłam z łazienki. Zastanawiałam się, co mogłabym robić tamtego dnia. Zaczęłam więc zmywać naczynia, które stały w zlewie od kolacji i kołysałam biodrami w rytm muzyki. W końcu usłyszałam pukanie do drzwi. Zdjęłam z rąk gumowe rękawice i wpuściłam do mieszkania Veronicę. Była uśmiechnięta, przytuliłyśmy się na powitanie i zaprosiłam dziewczynę do środka. Muzyka właśnie ucichła, co znaczyło, że kaseta się skończyła. Zaparzyłam kawę i postawiłam na stole ciastka, które znajdowały się w szafce. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, było naprawdę miło. Veronica opowiadała o ostatnim spotkaniu z Mattem i jakiż to ciekawy miała sen. W końcu zeszło też na inny temat.
-Ty i Saul to coś poważnego?-zapytała prosto z mostu, a ja omal nie zadławiłam się kawą.
-Co masz na myśli?-dopytałam, miałam szczerą nadzieję, że chodzi jej o naszą przyjaźń. Tak standardowo, czy długo się znamy i jak często się widzimy, takie pierdoły. Oczywiście było inaczej. 

-No bo wtedy w lesie widać było, że między Wami jest coś więcej.
Prawdę mówiąc, wiedziałam, że taka będzie jej odpowiedź.
-Naprawdę wydawało Ci się. Nas łączy jedynie przyjaźń-zapewniłam brunetkę, a ta po prostu odpuściła, choć po jej minie można było poznać, że wcale mi nie wierzyła. Próbowała mnie jeszcze kilka razy o to zaczepić i dopytać, jednak ja skutecznie unikałam tego tematu.

Minęło sporo czasu. Wraz z Veronicą naprawdę się nagadałyśmy i przy okazji wymieniłyśmy kilkoma doświadczeniami. Dziewczyna w pewnym momencie spojrzała jednak na zegarek i stwierdziła, że musiała już iść, miała bowiem umówione spotkanie z Mattem. Opuściła mnie, a ja zajęłam się czytaniem książki losowo zdjętej z półki w moim pokoju. Była faktycznie wciągająca, więc nim się obejrzałam był już późny wieczór, a za mną 300 stron książki. Zastanowiło mnie jednak jedno, mamy wciąż nie było w domu. Zmartwiłam się. Napiłam się wody, którą zabrałam wcześniej z lodówki i w końcu kamień spadł mi z serca. Usłyszałam przekręcający się w drzwiach klucz.

11 VII 1982
Narrator:

Veronica była coraz bliżej celu. Mijała rodziców z malutkimi dziećmi i dziewczyny niewiele młodsze od niej wracające z galerii do domów. Do miejskiego parku zostało już tylko kilka kroków. Przejrzała się w wystawowej szybie i poprawiła niesforne kosmyki włosów, które Matt, mimo jej wszelkich starań, zawsze czochrał. Była gotowa na spotkanie ze swoim chłopakiem, swoim księciem z bajki. Odwróciła się, jednak szybko tego pożałowała. Na jednej z ławek siedział Matt, ale nie był sam. Co gorsza jego dłonie obejmowały biodra jakiejś blondyny, która siedziała okrakiem na jego kolanach, a jego usta przyklejone były do jej ust. Była w ogromnym szoku. Łzy stanęły w jej oczach. Jej Matt, jej książę, jej przyjaciel lizał w tamtej chwili jakąś farbowaną blondynę z przeogromnymi cyckami. Coś ukuło Veronikę w sercu. Spuściła wzrok i powoli skierowała się z powrotem do domu. Oglądała pozdzierane czubki swoich ulubionych czarnych trampek. Widziała coraz mniej, słone łzy spływały po jej policzkach jedna za drugą, tym samym pozostawiając ciemne smugi. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Jednak nagle zauważyła go przed sobą, choć może nie tyle niego samego, co jego buty. Zastąpił jej drogę i zaczął mówić do dziewczyny tym swoim seksownym tonem. Ona nie podniosła jednak głowy.
-Ronnie, dokąd idziesz? Przecież mieliśmy się spotkać w parku.
Chwycił dłonią jej podbródek i uniósł go w górę tak, aby spojrzała prosto w jego oczy. Wciąż się nie odzywała. On patrzył w jej smutne, zapłakane oczy i ciemne smugi na policzkach.
-Płakałaś? Co się stało?-pytał, przybierając swój troskliwy ton. Zawsze gdy go używał, dziewczyna rozpływała się. Przygryzła dolną wargę z bólu, zgryzoty.
-Ronnie...-przekonywał.
-Przestań, puść mnie!-wykrzyknęła i odsunęła się od niego na kilka kroków.
-Ronnie, ale o czym ty mówisz?
-Była w parku i widziałam, jak obściskiwałeś się jakąś laską i nie tłumacz mi, że to przypadek, że wcale nie chciałeś. Miej honor. Nie oszukuj mnie i siebie. Kurwa, ona w parku się przed tobą prawie rozebrała.
Był w szoku. Nie miał pojęcia, że dziewczyna widziała choć odrobinę, poza tym nie wiedział, że jego Ronnie była w stanie komukolwiek się tak postawić. Wszyscy wiedzieli, że się zmieniła, odkąd go poznała, oprócz niego. To była postawa obronna jaką przybierała przeciw całemu światu. Kiedy zjawiał się On, Ona była inna, szczersza niż przy kimkolwiek innym. Tylko w jego towarzystwie potrafiła rozpłakać się bez powodu. Jedno się nie zmieniło. Nadal nie potrafiła mówić o swoich uczuciach, ani jemu, ani komukolwiek. Chciała sama sobie z nimi poradzić, tylko , to nie było proste. Potrafiła odszczeknąć się każdemu, ale nie jemu. Kochała go i czuła, że nie musi przed nim zgrywać zimnej suki, którą tak naprawdę przecież nie była. Była wrażliwa i on to wiedział. Wiedział to także Steven, aczkolwiek przy nim czuła się mniej swobodnie. W końcu tylko Matta nazwała „Księciem”. Tak się stało tuż po tym, jak uratował jej życie. To zdarzyło się pewnego chłodnego letniego wieczora, już trzy lata wstecz. Dziewczyna miała wtedy 15 lat i dowiedziała się, że jej mama była chora. Nowotwór zabrał jej starszą siostrę, a wtedy miał zabrać także matkę. Naprawdę nie miała siły, była pewna, że i ją czeka właśnie taki los. Po półrocznej walce, mama dziewczyny przegrała. Veronica wcale nie miała zamiaru czekać aż rak zaatakuje. Wolała popełnić samobójstwo. Wydawało jej się, że to jedyne wyjście. Chciała umrzeć godnie, a przegrana z rakiem według niej wcale nie była czymś 'godnym'. Śmierć samobójcza też nie, ale stwierdziła, że to drugie to jednak lepsza opcja. Mniej hańbiąca niż leżenie i pozwolenie, bo w końcu nie było innej drogi i pozwolenie rakowi za zeżarcie twojego organizmu. Wiedziała dlaczego chciała odejść, dlatego śmierć miała być spokojna. Poszła nad rzekę, zabrała pistolet ojca i usiadła pod mostem. Myślała, zaczęły nadchodzić ją wątpliwości. Strzeliła w widoczny sobie krzak, aby dowiedzieć się jaki był opór spustu. Już wszystko wiedziała. Przystawiła sobie broń do głowy i zacisnęła oczy. Nagle pojawił się pewien szesnastolatek, miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem, więc widziała owinięte bandażami przedramiona. Lufa pistoletu wciąż oparta była o skroń dziewczyny. Podszedł do niej spokojnym krokiem i usiadł obok niej na zimnej kostce brukowej. Zabrał z jej dłoni pistolet. Nie protestowała, a on widział w jej oczach wahanie. Zauważyła, że przez bandaże przebijały się czerwone plamy. Chłopak nie pytał o nic, objął ją ramieniem, tego potrzebowała. Przesiedzieli tak do samego rana. Tamta noc połączyła ich losy, a ten dzień je rozwiązał.

W tamtej chwili świat stał się niesamowicie dziwny, jej przyjaciel, książę, chłopak, kochanek ją zdradził. Ominęła go i ruszyła przed siebie.
-Ronnie!-chłopak wołał za nią, jednak ona się nie odwróciła, a jedynie w powietrze uniosła skierowany do niego środkowy palec. Nie wiedział, co zrobić, jego księżniczka odeszła przez niego. Patrzył jak znika za zakrętem. To jedyne, co mógł zrobić, wiedział, że nigdy mu nie wybaczy.

Dziewczyna odeszła, przez chwilę błąkała się po najciemniejszych zakamarkach Clevland. Nie wiedziała ile owa 'chwila' trwała. Jednak z całą pewnością dłużej niż dziesięć minut. W jej głowie rodziło się tysiące pytań: „Czy się z nią pieprzył?”, „Czy to długo trwało?” , „Czy ona mu nie wystarczała?'”, „Czy w ogóle ją kochał?”, „Czy kiedy ją przytulał, myślał o niej czy o blondynie?” i wiele innych. Nie miała już siły płakać i szlochać, wróciła do domu. Ojciec pił w salonie. Od dłuższego czasu nie robił nic innego. Pił, spał, miał kaca, więc znowu pił, by się go pozbyć. Odór wódy roznosił się po całym mieszkaniu.
-Gdzie byłaś, mała suko?-odezwał się tym zapijaczonym głosem i niestety choć nie było to proste, zrozumiała owe pytanie. Puściła je mimo uszu i skierowała się do kuchni. Pan Loutner stoczył się tak po śmierci żony. Miał żal do Veroniki. Była tak podobna do matki. Każde spojrzenie w jej stronę przypominało mężczyźnie o stracie ukochanej żony. Gdy był trzeźwy unikał córki, a gdy był pijany, obrażał ją. Tego dnia właśnie to był gwóźdź do trumny.

Ojciec przyszedł za dziewczyną do kuchni. Chwiał się na nogach, alkohol już bardzo dał się we znaki.
-Nie usłyszałem odpowiedzi na pytanie.
-Była u znajomych-powiedziała cicho i niepewnie.
-Nie kłam!-krzyknął-Byłaś u tego swojego kochasia. Co, dobrze Cię zerżnął?
Dziewczyna nie umiała już powstrzymać łez, odwróciła się i zwinnie opuściła kuchnię. To cholernie zabolało. Ojciec nigdy nie lubił Matta, uważał, że sprowadził Veronikę na złą drogę, ale takich słów nie słyszała. Chwyciła kilka kartek, coś na nich nabazgrała, włożyła do kopert i spakowała do plecaka. Wyjęła z szuflady żyletkę, którą zabrała kiedyś Mattowi, aby ten nie robił więcej głupot i wsadził do kieszeni spodni, potem po cichu weszła do pokoju rodziców, który wtedy przypominał raczej muzeum poświęcone jej matce. Z szafki wyjęła pistolet ojca. Ten sam, który trzy lata wcześniej Matt zabrał z jej dłoni. Poszła pod ten sam most. Nie pomyślała tylko o jednym, że kiedy szła, ze swojego okna zobaczył ją Steven. Jego przyjaciółka wydała mu się dziwna, toteż założył spodnie i poszedł w tę samą stronę. Dziewczyna uklękła pod mostem, na zimnej kostce brukowej. Czuła się, jak wtedy, kiedy miała piętnaście lat. Przypomniała sobie śmierć siostry i matki i po raz kolejny pomyślała, że ją również czekałby taki los. Wyjęła cztery koperty i położyła obok siebie. Po raz kolejny przed jej oczami pojawiła się postać Matta z tą lafiryndą na kolanach, a na dobitkę ojciec, który od śmierci matki traktował ją jak szmatę. Wydobyła z kieszeni żyletkę i na swoim przedramieniu wycięła słowo „PRZEPRASZAM”. Potem wyjęła pistolet i przyłożyła lufę do swojej skroni. Właśnie wtedy w świetle latarni zauważyła Stevena, który biegł w jej stronę. Po jej policzkach płynęły łzy, zawahała się.
-Veronica! Nie!-usłyszała krzyk, przełknęła ślinę, starając się pozbyć uczucia ogromnej guli w gardle i pociągnęła za spust, szepcząc ciche „Przepraszam” w stronę przyjaciela. Nagle upadła na lewy bok. Krople krwi splamiły białe koperty. Steven przystanął, nie wiedział co ma robić, biec do przyjaciółki czy raczej do automatu i wzywać karetkę. Upadł przy Veronice i płakał. Zabrał cztery kartki zaadresowane do niego, Saula, Alex i ojca dziewczyny i pobiegł do automatu...






niedziela, 3 lipca 2016

[GN'R #8] "ColtM1911"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

7-21 VII 1982


Minęły te trzy dni i w ten oto właśnie sposób siedzieliśmy w autokarze, który miał nas zawieźć na owy obóz. Mama urobiła tatę, dzięki czemu nie zrobił nam awantury przed samym wyjazdem, a jeszcze cieszył się, bo mógł spędzić z nią czas sam na sam. Mieli tam przyjechać ludzie z różnych miast z całego kraju. Osób była masa, dlatego wszyscy zostali podzieleni na kilka grup, a następnie każda z nich przewieziona była do innego miejsca. Pod względem technicznym było to bardzo dobrze rozplanowane. Już na samym początku otrzymaliśmy długie spodnie moro wraz z białą i czarną bokserką. Od samego rana, gdy tylko przybyliśmy na obóz, mieliśmy ćwiczenia sprawnościowe. Tor był bardzo długi i rzeczywiście wymagający sprawności fizycznej czas, a w takiej sytuacji kapral stojący Ci nad głową i pokrzykujący na Ciebie jedynie bardziej Cię denerwuje, a jego obecność staje się niesamowicie irytująca. Potem mieliśmy obiad, czyli po talerzu grochówki i krótką przerwę. Traf chciał, że akurat w naszej grupie dziewczyn było niewiele, a chłopaków o seksistowskich poglądach nie zabrakło. Wracałam właśnie z toalety, gdy kilku takich zastąpiło mi drogę.
-Nie boisz się wśród tylu mężczyzn, przecież to może być niebezpieczne, a poza tym chyba nie chcesz sobie połamać paznokietków-palnął jeden z nich za pozostała trójka zawtórowała mu śmiechem.
-Dobre-odrzekłam, a jego mina lekko zrzedła-Gdyby nie brat to może bym się i bała.
-Ale widzisz, tu braciszka nie ma, jesteś sama... Nikt nie stanie w twojej obronie, tu trzeba być twardzielem-kładł naciska na każde słowo, aby podkreślić istotę jego wypowiedzi.
-Koniec tego pierdolenia, spójrzmy, jakie są realia. Jesteś ode mnie o trzy i pół centymetra niższy, dodatkowo już gołym okiem widać, kto jest zwinniejszy-mówiłam z tą wyższością, która sprawiała, że nawet najtwardszym kolesiom miękły kolana.
-Posłuchaj Maleńka, nikt nie będzie mi groził, poza tym moja zwinność nie ma tu nic do rzeczy, ważna jest siła, której twoje wiotkie rączki nie posiadają-jego triumfalny uśmieszek doprowadzał mnie do szału. Kopnęłam go więc w krocze, on zgiął się w pół i jako premię poczęstowałam go lewym prostym. Chłopak pociągnął za moje związane w kucyk włosy, a chwilę później poczułam uderzenie w brzuch. Chwyciłam za obolałe miejsce i niemalże natychmiast otrzymałam siarczysty policzek. Zaczęliśmy się szarpać, chłopak dopchnął mnie do ściany i uderzył pięścią w moją skroń, śmieszna sprawa, bo noszony przez niego na serdecznym palcu różaniec, rozciął moją skórę. Nie minął moment, a w ramach odwetu również potraktował mnie lewym prostym, po czym pozostał mi siny ślad pod okiem. Adrenalina dodała mi siły, pchnęłam chłopaka przed siebie i gdy już byliśmy wystarczająco daleko od ściany, wykonałam siad na ziemi i za pomocą nogi przerzuciłam chłopaka za moje plecy. Usiadłam na zdezorientowanym przeciwniku i zaczęłam go okładać. Miał on nie tylko sińca pod okiem i rozciętą skroń, ale także rozwalony nos, rozciętą wargę i obolałe plecy. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że chłopak był naprawdę silny przez co obrócił mnie i wtedy to on siedział na mnie okrakiem. Mój nos także ucierpiał, a dodatkowym upiększeniem stał się siny policzek. W międzyczasie nie zauważyłam, że te przydupasy mojego przeciwnika zniknęli i zdążyli przyprowadzić kaprala, opowiadając mu oczywiście historię, kiedy to rzuciłam się na tego gnoja. Pozycja w jakiej nas zastali niestety nie sprzyjała mojej sytuacji, no bo jak miałby mi pomóc fakt, że przytrzymując go kolanem, okładałam go po twarzy i żebrach.
-Oboje wstać, w tej chwili!-rozległ się krzyk kaprala-Nazwiska!
-Bailey- odpowiedziałam pewnie.
-Richard- dodał również mój przeciwnik.
-Bailey!-rozległ się krzyk.
-Tak jest!-stanęłam na baczność i czekałam na dalszy rozwój sytuacji.
-Pierwszy dzień, a ty już sprawiasz kłopoty...-pokręcił kpiąco głową-A ty co, Richard, tak po prostu dałeś się sprać dziewczynie?!-zwrócił się do mojego przeciwnika. Przez chwilę trwała nieznośna wręcz cisza-Richard, spadaj stąd, umyj się, za chwilę zaczynamy kolejne ćwiczenia-chłopak natychmiast zniknął-Natomiast ty, Bailey, w tej chwili sto pompek!- bez najmniejszego zawahania padłam na ziemię i robiłam swoje, tymczasem kapral powiedział, że nie widział, aby dziewczyna
tak zmasakrowała chłopaka i to pierwszego dnia. Potraktowałam więc to jako komplement.
Przed następnymi ćwiczeniami odbyło się odczytanie listy. Nazwisk rozpoczynających się na literę „A” nie było zbyt wiele, toteż szybko odczytano nasze nazwisko.
-Bailey!-rozległ się krzyk, a z szeregu wystąpiłam ja i William. Mężczyzna podszedł do nas i zmierzył wzrokiem- Co do kurwy...-przeklął pod nosem-Jesteście rodzeństwem?-zapytał po chwili.
-Tak jest.-odpowiedzieliśmy wspólnie.
-Do generała mówi się...?!
-Tak jest, Panie generale!-poprawiliśmy się.
-Co za idiota spisywał listę? Dlaczego, do jasnej cholery, nazwisko 'Bailey' się nie dubluje? Kto do kurwy wprowadza tu taki zamęt?-rozległy się wyzwiska generała. Chyba osoba, która układała listę, potem miała kłopoty- Bailey'owie, wstąp!
Dalsze nazwiska skończono czytać bez żadnych problemów. W tej właśnie chwili zostaliśmy podzieleni na osiem sześcioosobowych oddziałów. Polegało to na tym, że w każdym były trzy osoby z jednego miasta i drugie tyle z innego. Tylko nasza trójka była z Lafayette, więc nie było się czym martwić, a do naszego oddziału dołączyli ludzie z Seattle. Nie mieliśmy jednak czasu, aby choć chwilę porozmawiać i się zapoznać, ponieważ niemal natychmiast rozpoczęły się kolejne ćwiczenia. Tym razem była to czysta międzyoddziałowa rywalizacja. Ciężko się było zorganizować przez podarowane nam na to 3 minuty. Na szczęście w naszej drużynie zadania rozdzielił ktoś, kto miał do tego dryg, William Bruce Bailey. Dzięki jego szybkiej analizie sytuacji i poprawnym wyciągnięciu wniosków, każdy otrzymał zadanie idealne dla niego. Sześć konkurencji, sześciu zawodników i sześć zwycięstw. Biegi, skoki wzwyż, wspinaczka, skok w dal, rzut piłeczką palantową i na koniec pływanie w okolicznym jeziorze. Wspaniała organizacja robi swoje. Już na sam koniec dnia odbyła się sztafeta szwedzka. Wybraliśmy czwórkę reprezentującą nasz oddział. Najpierw Michael- 400m, potem William- 300m, dalej Ash- 200m i ja- 100m. Szło nam świetnie początkowo długonogi chłopak zapewnił nam prowadzenie. Mój braciszek dotrzymał mu tempa, Ash nieco zwolnił, ale nieznacznie, dzięki czemu żadna inna drużyna nas nie przegoniła. W końcu pałeczka dotarła w moje ręce. Ruszyłam z kopyta, biegłam najszybciej jak potrafiłam, przeciwnicy widzieli wyłącznie moje plecy i niestety choć to krótki dystans w połowie drogi źle ustawiłam stopę i poczułam w niej okropny ból, szybko zmieniłam nogę, lecz przy kolejnym kroku nie dałam rady ustać i upadłam. Wszyscy byli pewni, że już nic z tym nie zrobię, ale ja się nie poddałam, podniosłam się i na lewej nodze skacząc jako czwarta dotarłam do mety. Zaraz po przekroczeniu wyznaczonej linii postawiłam swoją prawą nogę na ziemi, a z moich ust wydarł się przeraźliwy krzyk i po raz kolejny zaliczyłam bliższe spotkanie z ziemią. Natychmiast podbiegł do mnie Michael, a zaraz za nim William i Jeffrey. Podszedł do nas również kapral i kazał zaprowadzić mnie do pielęgniarki. Mike wziął mnie na ręce, nim mój brat zdążył zaprotestować. Ja za to na pewno wyglądałam wtedy pięknie z podbitym okiem, sinym policzkiem, rozciętą skronią i bolącym nosem. W pakiecie dochodziła rozwalona kostka. Całość krzyczała „Uwaga, łamaga!”. Moja kostka była rzeczywiście skręcona, więc miałam przynajmniej trzy dni ćwiczeń z głowy. Przyjemnie... Czy ja naprawdę musiałam załatwić się tak już pierwszego dnia? Oczywiście na wieczór, tuż przed odprawieniem nas do łóżek, dostaliśmy ostatnie zadanie. Było nim wybranie 'głowy' oddziału. W naszej grupie został nim bezkonkurencyjnie William. On nadawał się do tego najlepiej.
W tymże „baraku” sypialnianym każdy oddział miał swój, przypadający na niego pokój i właśnie wtedy mogliśmy się nagadać. Naprawdę lepiej trafić nie mogliśmy. Ludzie, z którymi mieszkaliśmy byli naprawdę sympatyczni, a Mike tamtego wieczora nie odstępował ode mnie ani na chwilę. Tak samo Will, który obserwował każdy jego ruch, co było przynajmniej dziwne.
Rano, wcześnie rano była pobudka. Wszyscy poszli na zbiórkę, a ja musiałam gnić, cały dzień gnić w łóżku. Strasznie mi się nudziło. Wyobraziłam sobie, jak robili pompki, przysiady, wspinali się, biegali przez płotki i zrobiło mi się tam strasznie smutno samej. Podczas przerwy obiadowej na chwilę wpadł do mnie Mike i opowiedział mi, jak tego dnia biegali, wspinali się, pływali i naprawdę im tego zazdrościłam. Niestety mój kolega szybko musiał wracać na obiad, a ja znów nudziłam się okropnie.
Dzięki Bogu po trzech dniach mogłam wrócić do gry. Ćwiczenia sprawiały mi radość. Nie było żadnego opierdalania się z mojej strony, wręcz przeciwnie, robiłam wszystko najlepiej, jak tylko umiałam. Całe przedpołudnie biegaliśmy, nie było ważne, że akurat tego dnia padał deszcz. Niektórym faktycznie to przeszkadzało, ale ja czerpałam z tego przyjemność. Bieg był niesamowicie męczący, a krople wody dawały poczucie choć odrobiny chłodu. Popołudniu mieliśmy zapoznanie z bronią palną i ogólnym wyposażeniem armii amerykańskiej. Obejmowało ono między innymi pistolet ColtM1911, KarabinekM231 FPW, granat obronny M67, bagnet M7 do karabinków M16 i M4, granatnik automatyczny M19 MOD3, przeciwlotniczy zestaw rakietowy Stinger, opancerzone transportery M2 Bradley i inne równie ważne w walce i obronie przedmioty. Następnie kilka informacji o broni palnej:lufowej i rakietowej. Było tego naprawdę dużo i nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Wszystko było niesamowite. Deszcze nie przestał padać, toteż zrezygnowano z nocnej przebieżki i mogliśmy wrócić do baraku.
Czas mijał bardzo szybko. Każdego dnia robiliśmy coś przyjemnego. Bieganie, pływanie, ćwiczenia sprawnościowe, strzelanie do celu, poznawaliśmy dogłębniej wyposażenie naszej armii i spotykaliśmy się z coraz to nowymi broniami. W ten właśnie sposób, na takich rzeczach upłynęły nam całe dwa tygodnie. Czekało nas ostatnie, ale najdłuższe pod względem trwania zadanie grupowe. Każdy oddział miał jednakową szansę. Był to wyścig z czasem i jednocześnie walka o przetrwanie. William wymyślił cały plan. Wiedział jak atakować inne grupy i jak rozłożyć czas wędrówki w stosunku do czasu przeznaczonego na sen. Każdy z nas został wyposażony w specjalny „mundur” i pistolety podobne do tych, przeznaczonych do paintballa, strzelały jedynie mniejszymi kulami farby. Osoba postrzelona wypadała niestety z gry. My mieliśmy plan i nie oczekiwaliśmy żadnych strat w ludziach. Nagroda skrywała się na samym środku mapy, oznaczona znakiem 'X'. Każda drużyna zaczynała zabawę z innego punktu i tej samej odległości. Pierwszej nocy nie spaliśmy, wykorzystaliśmy ją na zapewnienie sobie przewagi czasowej. Odpoczęliśmy chwilę o wschodzie słońca i ruszyliśmy dalej. Namierzyliśmy drugi oddział, wszyscy spali. Nawet stróż podsypiał, co znacznie ułatwiło nam zadanie. Wspięliśmy się na okoliczne drzewa i rozpoczął się atak. Każdy strzał padał z innego drzewa i w losowej kolejności, dzięki czemu trudniej było nas zlokalizować. Większość okazji została odpowiednio wykorzystana. Zawiedziony oddział powrócił do baraku i następnego dnia miał zajęcia. Rozłożyliśmy się na zajętym terenie i spokojnie przespaliśmy noc. Obudziliśmy się i ruszyliśmy do przodu tuż przed wschodem słońca. Po krótkim marszobiegu namierzyliśmy kolejny oddział. Zamierzaliśmy powtórzyć poprzednią akcję. O zachodzie słońca, gdy wszyscy z nich byli zajęci układaniem się do 'snu' i gdy rozpalali ognisko, my cicho zajęliśmy miejsca na drzewach. Rozpoczęliśmy atak późną nocą. Zdezorientowany oddział nie miał z nami żadnych szans. Ponownie wykorzystaliśmy miejsce po pokonanym oddziale i postanowiliśmy się chwilę przespać, to znaczy reszta naszego oddziału. W tym czasie ja i Michael mieliśmy wartę. W milczeniu spoglądaliśmy ku drzewom w zasięgu naszych wzroków.
-Jak spędziłaś tu czas?-zapytał nagle blondyn.
-Było naprawdę fajnie. A Tobie się podobało?-odpowiedziałam na zadane pytanie dość nieśmiało. Chłopak miał w sobie coś niesamowitego. Sprawiał, że głos wiązł mi gardle.
-Jasne.-krótka, zwięzła odpowiedź, kogoś mi w tamtej chwili przypominał. Między nami znów zapanowała ta niezręczna cisza. Dopiero po chwili blondyn znów się odezwał.
-Wspominałaś kiedyś, że razem z Willem i Jeffem grywacie różne covery-zaczął.
-Mhm-przytaknęłam mu.
-Na czym grasz?-zapytał w końcu.
-Na perkusji-odpowiedziałam po raz kolejny dość niepewnie-A Ty na czymś grasz?
-To zależy od ochoty. Choć ostatnio skupiam się na basie.
Chłopak spojrzał na mnie i zaśmiał się lekko.
-Co?-zapytałam blondyna, a na moją twarz również wstąpił uśmiech.
-Nic, po prostu, ładniej Ci bez tej śliwy pod okiem, sinego policzka i zaschniętej krwi pod nosem- uśmiech nie schodził mu z twarzy na wspomnienie tej sytuacji, gdy w tak opłakanym stanie niósł mnie do pielęgniarki.
-Dzięki-rzuciłam z szerokim już uśmiechem. Chłopak chwycił delikatnie moją dłoń.
-Dziewczyno, jakie Ty masz zimne ręce-skomentował i nie czekając na moją reakcję, złapał obie ręce, aby ogrzać je choć odrobinę. Faktycznie noc była wyjątkowo chłodna-Trzymaj-zdjął swoją bluzę i narzucił na moje plecy.
-Dziękuję-nagle zauważyłam, że nasze twarze dzielą już tylko milimetry. Na swoim policzku poczułam jego ciepłą dłoń, a chwilę później jego oddech na swojej skórze. Chyba zawahał się przez krótki moment i chciał zobaczyć moją reakcję i zauważywszy, że nie protestowałam, złożył na mych ustach pierwszy, delikatny pocałunek, który odwzajemniłam. Każdy kolejny był coraz zachłanniejszy. Myślałam o tym od momentu, gdy wziął mnie na ręce. Nie chciałam kończyć tej chwili. Jednak za naszymi plecami usłyszeliśmy głos.
-Czy ja Państwu przypadkiem nie przeszkadzam?-zapytał.
-Owszem braciszku, przeszkadzasz-pokazałam mu język. William podszedł do mnie i pogłaskał po głowie, na co ja zareagowałam krótkim fochem, który szybko zmienił się w uśmiech posyłany bratu.
-Cieszę się, widząc Twój uśmiech Lili-puścił mi oczko-Ale jeśli ją skrzywdzisz, to będziesz miał ze mną do czynienia-wysyczał w kierunku Michaela.
-William, przestań-skarciłam brata. Poskutkowało, opuścił nas i wrócił do namiotu.
-Pamiętajcie, mamy wstać przed wschodem słońca-rzucił na odchodne.
-Kochany Braciszek-spuentowałam.
-Martwi się o Ciebie, to dobrze-blondyn posłał mi ciepły uśmiech.

Wszyscy szybko zebrali dupy i zaczęliśmy kolejną wędrówkę. William miał plan, wtajemniczył w niego wszystkich i właśnie w taki sposób nagle przed nami zauważyliśmy szósty oddział. William zaczaił się, podbiegł i pojmał zakładnika, reszta z nas trzymała przeciwników na muszce.
-Rzućcie broń-powiedział stanowczo Will, spotkał się jednak z oporem-Rzućcie albo to nie skończy się dobrze ani dla tego chłopaka, ani dla Was. Jeden niewłaściwy ruch i moi przyjaciele zaczną strzelać-wytłumaczył Bailey. Tym razem poskutkowało.

-Klękać-kolejny rozkaz Williama-Klękać, kurwa-tak też się stało. Jeffrey, Ash i Railey związali przeciwnikom ręce za plecami.
-Teraz zwiążcie też jego-dokończył William i odepchnął chłopaka w taki sposób, że ten upadł na twarz. Wiem, że to nie było dla niego proste. Przystawienie pistoletu do łba jakiemuś kolesiowi i groźby? To nie w jego stylu. Pistolety grupy szóstej zostały zebrane.
-Mike, Lili, dokonajcie egzekucji-głos Willa był inny niż zazwyczaj.
-Nie możemy ich tu po prostu zostawić?-zaprotestowałam.
-To jest rozkaz!-rozległ się krzyk, a ja i Michael przystąpiliśmy do działania. Każdy z nich dostał przysłowiową „kulkę” i musiał pożegnać się z nagrodą. My z kolei nie traciliśmy czasu, słońce smażyło nasze ciała, było samo południe. Usłyszeliśmy kilka krzyków i strzały. Udało nam się zaczaić i ujrzeć, jak oddział czwarty i piąty wzajemnie się eliminowały. Obserwowaliśmy wszystko dokładnie. Zostało po jednym z każdego oddziału. Strzał, unik, kontratak i koniec z oddziałem czwartym. William, nie wychylając się zza krzaków strzelił ostatniej piątce w plecy. To nie było czyste zagranie, ale dzięki temu mogliśmy mieć pewność, że żaden nieproszony gość nas nie zaskoczy. Szliśmy na przód, byliśmy coraz bliżej celu i głęboko wierzyliśmy, że oddział siódmy i ósmy również wyeliminowali się wzajemnie.
Słońce zachodziło już za horyzontem, gdy zaczął doskwierać mi ból w prawej kostce. Trochę się wystraszyłam, ale zobaczyliśmy coś, co natychmiast zniwelowało to uczucie. Ujrzeliśmy nasz cel. Rozstawiliśmy się za drzewami i krzakami. Rozglądałam się dookoła i nagle, gdy wyprostowałam głowę, usłyszałam strzał i tuż przy mojej skroni przeleciał nabój. Byłam w szoku, nie byłam w stanie pojąć, co się właśnie stało, wstrzymałam powietrze i w głowie analizowałam trajektorię lotu owego przedmiotu. Nagle poczułam silne pchnięcie w brzuch, leżałam na ziemi, a ktoś na mnie. Był to Isbell. Uratował mnie. Nie czekał ani chwili, szybko się podniósł, złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę oddalonych nieco na wschód drzew. Zniknęliśmy z zasięgu wzroku kogokolwiek i nagle zza namiotu wyszły dwie postacie. Rozmawiały ze sobą. William i Ash po raz kolejny okazali się być bezwzględni. Przyczołgali się nieco bliżej i wypuścili naboje. Tak pozbyli się resztek ósmego oddziału. Nagroda była nasza. Polegała na zabawie w generała. Przez ostatnie trzy dni obozu, to my wymyślaliśmy pozostałym zadania. Nocne dwugodzinne przebieżki, wstawanie przed wschodem słońca i pływanie w zimnej o poranku wodzie w jeziorze, wyczerpujące ćwiczenie sprawnościowe, zręcznościowe i ani chwili wytchnienia, a do tego pokrzykiwanie na wszystkich. Wszyscy się zgraliśmy. Ja i Mike staliśmy się parą. William początkowo trochę krzywo na to patrzył, jednak akceptował to, bo uśmiechałam się, byłam szczęśliwa.
Czas niestety mijał szybko. Trzy dni zleciały, jak pstryknięcie palcami i wszyscy musieliśmy wracać do domów. Rozstanie z Michaelem było trudne. Pocałunek i długie przytulenie.
-Do widzenia Kochanie-powiedziałam, a on namiętnie wpił się w moje usta.
-Do zobaczenia-powiedział i tak zniknął.