niedziela, 3 lipca 2016

[GN'R #8] "ColtM1911"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

7-21 VII 1982


Minęły te trzy dni i w ten oto właśnie sposób siedzieliśmy w autokarze, który miał nas zawieźć na owy obóz. Mama urobiła tatę, dzięki czemu nie zrobił nam awantury przed samym wyjazdem, a jeszcze cieszył się, bo mógł spędzić z nią czas sam na sam. Mieli tam przyjechać ludzie z różnych miast z całego kraju. Osób była masa, dlatego wszyscy zostali podzieleni na kilka grup, a następnie każda z nich przewieziona była do innego miejsca. Pod względem technicznym było to bardzo dobrze rozplanowane. Już na samym początku otrzymaliśmy długie spodnie moro wraz z białą i czarną bokserką. Od samego rana, gdy tylko przybyliśmy na obóz, mieliśmy ćwiczenia sprawnościowe. Tor był bardzo długi i rzeczywiście wymagający sprawności fizycznej czas, a w takiej sytuacji kapral stojący Ci nad głową i pokrzykujący na Ciebie jedynie bardziej Cię denerwuje, a jego obecność staje się niesamowicie irytująca. Potem mieliśmy obiad, czyli po talerzu grochówki i krótką przerwę. Traf chciał, że akurat w naszej grupie dziewczyn było niewiele, a chłopaków o seksistowskich poglądach nie zabrakło. Wracałam właśnie z toalety, gdy kilku takich zastąpiło mi drogę.
-Nie boisz się wśród tylu mężczyzn, przecież to może być niebezpieczne, a poza tym chyba nie chcesz sobie połamać paznokietków-palnął jeden z nich za pozostała trójka zawtórowała mu śmiechem.
-Dobre-odrzekłam, a jego mina lekko zrzedła-Gdyby nie brat to może bym się i bała.
-Ale widzisz, tu braciszka nie ma, jesteś sama... Nikt nie stanie w twojej obronie, tu trzeba być twardzielem-kładł naciska na każde słowo, aby podkreślić istotę jego wypowiedzi.
-Koniec tego pierdolenia, spójrzmy, jakie są realia. Jesteś ode mnie o trzy i pół centymetra niższy, dodatkowo już gołym okiem widać, kto jest zwinniejszy-mówiłam z tą wyższością, która sprawiała, że nawet najtwardszym kolesiom miękły kolana.
-Posłuchaj Maleńka, nikt nie będzie mi groził, poza tym moja zwinność nie ma tu nic do rzeczy, ważna jest siła, której twoje wiotkie rączki nie posiadają-jego triumfalny uśmieszek doprowadzał mnie do szału. Kopnęłam go więc w krocze, on zgiął się w pół i jako premię poczęstowałam go lewym prostym. Chłopak pociągnął za moje związane w kucyk włosy, a chwilę później poczułam uderzenie w brzuch. Chwyciłam za obolałe miejsce i niemalże natychmiast otrzymałam siarczysty policzek. Zaczęliśmy się szarpać, chłopak dopchnął mnie do ściany i uderzył pięścią w moją skroń, śmieszna sprawa, bo noszony przez niego na serdecznym palcu różaniec, rozciął moją skórę. Nie minął moment, a w ramach odwetu również potraktował mnie lewym prostym, po czym pozostał mi siny ślad pod okiem. Adrenalina dodała mi siły, pchnęłam chłopaka przed siebie i gdy już byliśmy wystarczająco daleko od ściany, wykonałam siad na ziemi i za pomocą nogi przerzuciłam chłopaka za moje plecy. Usiadłam na zdezorientowanym przeciwniku i zaczęłam go okładać. Miał on nie tylko sińca pod okiem i rozciętą skroń, ale także rozwalony nos, rozciętą wargę i obolałe plecy. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że chłopak był naprawdę silny przez co obrócił mnie i wtedy to on siedział na mnie okrakiem. Mój nos także ucierpiał, a dodatkowym upiększeniem stał się siny policzek. W międzyczasie nie zauważyłam, że te przydupasy mojego przeciwnika zniknęli i zdążyli przyprowadzić kaprala, opowiadając mu oczywiście historię, kiedy to rzuciłam się na tego gnoja. Pozycja w jakiej nas zastali niestety nie sprzyjała mojej sytuacji, no bo jak miałby mi pomóc fakt, że przytrzymując go kolanem, okładałam go po twarzy i żebrach.
-Oboje wstać, w tej chwili!-rozległ się krzyk kaprala-Nazwiska!
-Bailey- odpowiedziałam pewnie.
-Richard- dodał również mój przeciwnik.
-Bailey!-rozległ się krzyk.
-Tak jest!-stanęłam na baczność i czekałam na dalszy rozwój sytuacji.
-Pierwszy dzień, a ty już sprawiasz kłopoty...-pokręcił kpiąco głową-A ty co, Richard, tak po prostu dałeś się sprać dziewczynie?!-zwrócił się do mojego przeciwnika. Przez chwilę trwała nieznośna wręcz cisza-Richard, spadaj stąd, umyj się, za chwilę zaczynamy kolejne ćwiczenia-chłopak natychmiast zniknął-Natomiast ty, Bailey, w tej chwili sto pompek!- bez najmniejszego zawahania padłam na ziemię i robiłam swoje, tymczasem kapral powiedział, że nie widział, aby dziewczyna
tak zmasakrowała chłopaka i to pierwszego dnia. Potraktowałam więc to jako komplement.
Przed następnymi ćwiczeniami odbyło się odczytanie listy. Nazwisk rozpoczynających się na literę „A” nie było zbyt wiele, toteż szybko odczytano nasze nazwisko.
-Bailey!-rozległ się krzyk, a z szeregu wystąpiłam ja i William. Mężczyzna podszedł do nas i zmierzył wzrokiem- Co do kurwy...-przeklął pod nosem-Jesteście rodzeństwem?-zapytał po chwili.
-Tak jest.-odpowiedzieliśmy wspólnie.
-Do generała mówi się...?!
-Tak jest, Panie generale!-poprawiliśmy się.
-Co za idiota spisywał listę? Dlaczego, do jasnej cholery, nazwisko 'Bailey' się nie dubluje? Kto do kurwy wprowadza tu taki zamęt?-rozległy się wyzwiska generała. Chyba osoba, która układała listę, potem miała kłopoty- Bailey'owie, wstąp!
Dalsze nazwiska skończono czytać bez żadnych problemów. W tej właśnie chwili zostaliśmy podzieleni na osiem sześcioosobowych oddziałów. Polegało to na tym, że w każdym były trzy osoby z jednego miasta i drugie tyle z innego. Tylko nasza trójka była z Lafayette, więc nie było się czym martwić, a do naszego oddziału dołączyli ludzie z Seattle. Nie mieliśmy jednak czasu, aby choć chwilę porozmawiać i się zapoznać, ponieważ niemal natychmiast rozpoczęły się kolejne ćwiczenia. Tym razem była to czysta międzyoddziałowa rywalizacja. Ciężko się było zorganizować przez podarowane nam na to 3 minuty. Na szczęście w naszej drużynie zadania rozdzielił ktoś, kto miał do tego dryg, William Bruce Bailey. Dzięki jego szybkiej analizie sytuacji i poprawnym wyciągnięciu wniosków, każdy otrzymał zadanie idealne dla niego. Sześć konkurencji, sześciu zawodników i sześć zwycięstw. Biegi, skoki wzwyż, wspinaczka, skok w dal, rzut piłeczką palantową i na koniec pływanie w okolicznym jeziorze. Wspaniała organizacja robi swoje. Już na sam koniec dnia odbyła się sztafeta szwedzka. Wybraliśmy czwórkę reprezentującą nasz oddział. Najpierw Michael- 400m, potem William- 300m, dalej Ash- 200m i ja- 100m. Szło nam świetnie początkowo długonogi chłopak zapewnił nam prowadzenie. Mój braciszek dotrzymał mu tempa, Ash nieco zwolnił, ale nieznacznie, dzięki czemu żadna inna drużyna nas nie przegoniła. W końcu pałeczka dotarła w moje ręce. Ruszyłam z kopyta, biegłam najszybciej jak potrafiłam, przeciwnicy widzieli wyłącznie moje plecy i niestety choć to krótki dystans w połowie drogi źle ustawiłam stopę i poczułam w niej okropny ból, szybko zmieniłam nogę, lecz przy kolejnym kroku nie dałam rady ustać i upadłam. Wszyscy byli pewni, że już nic z tym nie zrobię, ale ja się nie poddałam, podniosłam się i na lewej nodze skacząc jako czwarta dotarłam do mety. Zaraz po przekroczeniu wyznaczonej linii postawiłam swoją prawą nogę na ziemi, a z moich ust wydarł się przeraźliwy krzyk i po raz kolejny zaliczyłam bliższe spotkanie z ziemią. Natychmiast podbiegł do mnie Michael, a zaraz za nim William i Jeffrey. Podszedł do nas również kapral i kazał zaprowadzić mnie do pielęgniarki. Mike wziął mnie na ręce, nim mój brat zdążył zaprotestować. Ja za to na pewno wyglądałam wtedy pięknie z podbitym okiem, sinym policzkiem, rozciętą skronią i bolącym nosem. W pakiecie dochodziła rozwalona kostka. Całość krzyczała „Uwaga, łamaga!”. Moja kostka była rzeczywiście skręcona, więc miałam przynajmniej trzy dni ćwiczeń z głowy. Przyjemnie... Czy ja naprawdę musiałam załatwić się tak już pierwszego dnia? Oczywiście na wieczór, tuż przed odprawieniem nas do łóżek, dostaliśmy ostatnie zadanie. Było nim wybranie 'głowy' oddziału. W naszej grupie został nim bezkonkurencyjnie William. On nadawał się do tego najlepiej.
W tymże „baraku” sypialnianym każdy oddział miał swój, przypadający na niego pokój i właśnie wtedy mogliśmy się nagadać. Naprawdę lepiej trafić nie mogliśmy. Ludzie, z którymi mieszkaliśmy byli naprawdę sympatyczni, a Mike tamtego wieczora nie odstępował ode mnie ani na chwilę. Tak samo Will, który obserwował każdy jego ruch, co było przynajmniej dziwne.
Rano, wcześnie rano była pobudka. Wszyscy poszli na zbiórkę, a ja musiałam gnić, cały dzień gnić w łóżku. Strasznie mi się nudziło. Wyobraziłam sobie, jak robili pompki, przysiady, wspinali się, biegali przez płotki i zrobiło mi się tam strasznie smutno samej. Podczas przerwy obiadowej na chwilę wpadł do mnie Mike i opowiedział mi, jak tego dnia biegali, wspinali się, pływali i naprawdę im tego zazdrościłam. Niestety mój kolega szybko musiał wracać na obiad, a ja znów nudziłam się okropnie.
Dzięki Bogu po trzech dniach mogłam wrócić do gry. Ćwiczenia sprawiały mi radość. Nie było żadnego opierdalania się z mojej strony, wręcz przeciwnie, robiłam wszystko najlepiej, jak tylko umiałam. Całe przedpołudnie biegaliśmy, nie było ważne, że akurat tego dnia padał deszcz. Niektórym faktycznie to przeszkadzało, ale ja czerpałam z tego przyjemność. Bieg był niesamowicie męczący, a krople wody dawały poczucie choć odrobiny chłodu. Popołudniu mieliśmy zapoznanie z bronią palną i ogólnym wyposażeniem armii amerykańskiej. Obejmowało ono między innymi pistolet ColtM1911, KarabinekM231 FPW, granat obronny M67, bagnet M7 do karabinków M16 i M4, granatnik automatyczny M19 MOD3, przeciwlotniczy zestaw rakietowy Stinger, opancerzone transportery M2 Bradley i inne równie ważne w walce i obronie przedmioty. Następnie kilka informacji o broni palnej:lufowej i rakietowej. Było tego naprawdę dużo i nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Wszystko było niesamowite. Deszcze nie przestał padać, toteż zrezygnowano z nocnej przebieżki i mogliśmy wrócić do baraku.
Czas mijał bardzo szybko. Każdego dnia robiliśmy coś przyjemnego. Bieganie, pływanie, ćwiczenia sprawnościowe, strzelanie do celu, poznawaliśmy dogłębniej wyposażenie naszej armii i spotykaliśmy się z coraz to nowymi broniami. W ten właśnie sposób, na takich rzeczach upłynęły nam całe dwa tygodnie. Czekało nas ostatnie, ale najdłuższe pod względem trwania zadanie grupowe. Każdy oddział miał jednakową szansę. Był to wyścig z czasem i jednocześnie walka o przetrwanie. William wymyślił cały plan. Wiedział jak atakować inne grupy i jak rozłożyć czas wędrówki w stosunku do czasu przeznaczonego na sen. Każdy z nas został wyposażony w specjalny „mundur” i pistolety podobne do tych, przeznaczonych do paintballa, strzelały jedynie mniejszymi kulami farby. Osoba postrzelona wypadała niestety z gry. My mieliśmy plan i nie oczekiwaliśmy żadnych strat w ludziach. Nagroda skrywała się na samym środku mapy, oznaczona znakiem 'X'. Każda drużyna zaczynała zabawę z innego punktu i tej samej odległości. Pierwszej nocy nie spaliśmy, wykorzystaliśmy ją na zapewnienie sobie przewagi czasowej. Odpoczęliśmy chwilę o wschodzie słońca i ruszyliśmy dalej. Namierzyliśmy drugi oddział, wszyscy spali. Nawet stróż podsypiał, co znacznie ułatwiło nam zadanie. Wspięliśmy się na okoliczne drzewa i rozpoczął się atak. Każdy strzał padał z innego drzewa i w losowej kolejności, dzięki czemu trudniej było nas zlokalizować. Większość okazji została odpowiednio wykorzystana. Zawiedziony oddział powrócił do baraku i następnego dnia miał zajęcia. Rozłożyliśmy się na zajętym terenie i spokojnie przespaliśmy noc. Obudziliśmy się i ruszyliśmy do przodu tuż przed wschodem słońca. Po krótkim marszobiegu namierzyliśmy kolejny oddział. Zamierzaliśmy powtórzyć poprzednią akcję. O zachodzie słońca, gdy wszyscy z nich byli zajęci układaniem się do 'snu' i gdy rozpalali ognisko, my cicho zajęliśmy miejsca na drzewach. Rozpoczęliśmy atak późną nocą. Zdezorientowany oddział nie miał z nami żadnych szans. Ponownie wykorzystaliśmy miejsce po pokonanym oddziale i postanowiliśmy się chwilę przespać, to znaczy reszta naszego oddziału. W tym czasie ja i Michael mieliśmy wartę. W milczeniu spoglądaliśmy ku drzewom w zasięgu naszych wzroków.
-Jak spędziłaś tu czas?-zapytał nagle blondyn.
-Było naprawdę fajnie. A Tobie się podobało?-odpowiedziałam na zadane pytanie dość nieśmiało. Chłopak miał w sobie coś niesamowitego. Sprawiał, że głos wiązł mi gardle.
-Jasne.-krótka, zwięzła odpowiedź, kogoś mi w tamtej chwili przypominał. Między nami znów zapanowała ta niezręczna cisza. Dopiero po chwili blondyn znów się odezwał.
-Wspominałaś kiedyś, że razem z Willem i Jeffem grywacie różne covery-zaczął.
-Mhm-przytaknęłam mu.
-Na czym grasz?-zapytał w końcu.
-Na perkusji-odpowiedziałam po raz kolejny dość niepewnie-A Ty na czymś grasz?
-To zależy od ochoty. Choć ostatnio skupiam się na basie.
Chłopak spojrzał na mnie i zaśmiał się lekko.
-Co?-zapytałam blondyna, a na moją twarz również wstąpił uśmiech.
-Nic, po prostu, ładniej Ci bez tej śliwy pod okiem, sinego policzka i zaschniętej krwi pod nosem- uśmiech nie schodził mu z twarzy na wspomnienie tej sytuacji, gdy w tak opłakanym stanie niósł mnie do pielęgniarki.
-Dzięki-rzuciłam z szerokim już uśmiechem. Chłopak chwycił delikatnie moją dłoń.
-Dziewczyno, jakie Ty masz zimne ręce-skomentował i nie czekając na moją reakcję, złapał obie ręce, aby ogrzać je choć odrobinę. Faktycznie noc była wyjątkowo chłodna-Trzymaj-zdjął swoją bluzę i narzucił na moje plecy.
-Dziękuję-nagle zauważyłam, że nasze twarze dzielą już tylko milimetry. Na swoim policzku poczułam jego ciepłą dłoń, a chwilę później jego oddech na swojej skórze. Chyba zawahał się przez krótki moment i chciał zobaczyć moją reakcję i zauważywszy, że nie protestowałam, złożył na mych ustach pierwszy, delikatny pocałunek, który odwzajemniłam. Każdy kolejny był coraz zachłanniejszy. Myślałam o tym od momentu, gdy wziął mnie na ręce. Nie chciałam kończyć tej chwili. Jednak za naszymi plecami usłyszeliśmy głos.
-Czy ja Państwu przypadkiem nie przeszkadzam?-zapytał.
-Owszem braciszku, przeszkadzasz-pokazałam mu język. William podszedł do mnie i pogłaskał po głowie, na co ja zareagowałam krótkim fochem, który szybko zmienił się w uśmiech posyłany bratu.
-Cieszę się, widząc Twój uśmiech Lili-puścił mi oczko-Ale jeśli ją skrzywdzisz, to będziesz miał ze mną do czynienia-wysyczał w kierunku Michaela.
-William, przestań-skarciłam brata. Poskutkowało, opuścił nas i wrócił do namiotu.
-Pamiętajcie, mamy wstać przed wschodem słońca-rzucił na odchodne.
-Kochany Braciszek-spuentowałam.
-Martwi się o Ciebie, to dobrze-blondyn posłał mi ciepły uśmiech.

Wszyscy szybko zebrali dupy i zaczęliśmy kolejną wędrówkę. William miał plan, wtajemniczył w niego wszystkich i właśnie w taki sposób nagle przed nami zauważyliśmy szósty oddział. William zaczaił się, podbiegł i pojmał zakładnika, reszta z nas trzymała przeciwników na muszce.
-Rzućcie broń-powiedział stanowczo Will, spotkał się jednak z oporem-Rzućcie albo to nie skończy się dobrze ani dla tego chłopaka, ani dla Was. Jeden niewłaściwy ruch i moi przyjaciele zaczną strzelać-wytłumaczył Bailey. Tym razem poskutkowało.

-Klękać-kolejny rozkaz Williama-Klękać, kurwa-tak też się stało. Jeffrey, Ash i Railey związali przeciwnikom ręce za plecami.
-Teraz zwiążcie też jego-dokończył William i odepchnął chłopaka w taki sposób, że ten upadł na twarz. Wiem, że to nie było dla niego proste. Przystawienie pistoletu do łba jakiemuś kolesiowi i groźby? To nie w jego stylu. Pistolety grupy szóstej zostały zebrane.
-Mike, Lili, dokonajcie egzekucji-głos Willa był inny niż zazwyczaj.
-Nie możemy ich tu po prostu zostawić?-zaprotestowałam.
-To jest rozkaz!-rozległ się krzyk, a ja i Michael przystąpiliśmy do działania. Każdy z nich dostał przysłowiową „kulkę” i musiał pożegnać się z nagrodą. My z kolei nie traciliśmy czasu, słońce smażyło nasze ciała, było samo południe. Usłyszeliśmy kilka krzyków i strzały. Udało nam się zaczaić i ujrzeć, jak oddział czwarty i piąty wzajemnie się eliminowały. Obserwowaliśmy wszystko dokładnie. Zostało po jednym z każdego oddziału. Strzał, unik, kontratak i koniec z oddziałem czwartym. William, nie wychylając się zza krzaków strzelił ostatniej piątce w plecy. To nie było czyste zagranie, ale dzięki temu mogliśmy mieć pewność, że żaden nieproszony gość nas nie zaskoczy. Szliśmy na przód, byliśmy coraz bliżej celu i głęboko wierzyliśmy, że oddział siódmy i ósmy również wyeliminowali się wzajemnie.
Słońce zachodziło już za horyzontem, gdy zaczął doskwierać mi ból w prawej kostce. Trochę się wystraszyłam, ale zobaczyliśmy coś, co natychmiast zniwelowało to uczucie. Ujrzeliśmy nasz cel. Rozstawiliśmy się za drzewami i krzakami. Rozglądałam się dookoła i nagle, gdy wyprostowałam głowę, usłyszałam strzał i tuż przy mojej skroni przeleciał nabój. Byłam w szoku, nie byłam w stanie pojąć, co się właśnie stało, wstrzymałam powietrze i w głowie analizowałam trajektorię lotu owego przedmiotu. Nagle poczułam silne pchnięcie w brzuch, leżałam na ziemi, a ktoś na mnie. Był to Isbell. Uratował mnie. Nie czekał ani chwili, szybko się podniósł, złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę oddalonych nieco na wschód drzew. Zniknęliśmy z zasięgu wzroku kogokolwiek i nagle zza namiotu wyszły dwie postacie. Rozmawiały ze sobą. William i Ash po raz kolejny okazali się być bezwzględni. Przyczołgali się nieco bliżej i wypuścili naboje. Tak pozbyli się resztek ósmego oddziału. Nagroda była nasza. Polegała na zabawie w generała. Przez ostatnie trzy dni obozu, to my wymyślaliśmy pozostałym zadania. Nocne dwugodzinne przebieżki, wstawanie przed wschodem słońca i pływanie w zimnej o poranku wodzie w jeziorze, wyczerpujące ćwiczenie sprawnościowe, zręcznościowe i ani chwili wytchnienia, a do tego pokrzykiwanie na wszystkich. Wszyscy się zgraliśmy. Ja i Mike staliśmy się parą. William początkowo trochę krzywo na to patrzył, jednak akceptował to, bo uśmiechałam się, byłam szczęśliwa.
Czas niestety mijał szybko. Trzy dni zleciały, jak pstryknięcie palcami i wszyscy musieliśmy wracać do domów. Rozstanie z Michaelem było trudne. Pocałunek i długie przytulenie.
-Do widzenia Kochanie-powiedziałam, a on namiętnie wpił się w moje usta.
-Do zobaczenia-powiedział i tak zniknął.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Będzie mi miło, jeśli teraz zostawisz komentarz :)