niedziela, 10 lipca 2016

[GN'R #9] "Krople krwi splamiły białe koperty"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:


Alex, ostatni poranek Ronnie spędziła z tobą, prawda?
Alex:

Tak. Wstałam dość wcześnie, jak to zresztą miałam w zwyczaju, zeszłam do kuchni i rozejrzałam się dookoła. Mamy nie było.
-Dziwne-pomyślałam-Przecież miała dziś mieć wolne.
Choć ostatnio takie sytuacje zdarzały się coraz częściej. W lodówce nie było zbyt wiele: jakaś wędlina, ogórek, sok i mleko. Zdecydowałam się jedynie na szklankę soku. Karton wyrzuciłam i wolnym krokiem skierowałam się z powrotem na górę. Włączyłam kasetę w magnetofonie, ustawiłam odpowiednią dla mnie głośność i skierowałam się do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, nie tracąc przy tym ani jednego dźwięku granego na gitarze przez Joe'go Perry'ego i ani jednego słowa śpiewanego przez Stevena. Ubrałam się w szorty i czarną koszulkę, włosy związałam w wysoki kucyk i wyszłam z łazienki. Zastanawiałam się, co mogłabym robić tamtego dnia. Zaczęłam więc zmywać naczynia, które stały w zlewie od kolacji i kołysałam biodrami w rytm muzyki. W końcu usłyszałam pukanie do drzwi. Zdjęłam z rąk gumowe rękawice i wpuściłam do mieszkania Veronicę. Była uśmiechnięta, przytuliłyśmy się na powitanie i zaprosiłam dziewczynę do środka. Muzyka właśnie ucichła, co znaczyło, że kaseta się skończyła. Zaparzyłam kawę i postawiłam na stole ciastka, które znajdowały się w szafce. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, było naprawdę miło. Veronica opowiadała o ostatnim spotkaniu z Mattem i jakiż to ciekawy miała sen. W końcu zeszło też na inny temat.
-Ty i Saul to coś poważnego?-zapytała prosto z mostu, a ja omal nie zadławiłam się kawą.
-Co masz na myśli?-dopytałam, miałam szczerą nadzieję, że chodzi jej o naszą przyjaźń. Tak standardowo, czy długo się znamy i jak często się widzimy, takie pierdoły. Oczywiście było inaczej. 

-No bo wtedy w lesie widać było, że między Wami jest coś więcej.
Prawdę mówiąc, wiedziałam, że taka będzie jej odpowiedź.
-Naprawdę wydawało Ci się. Nas łączy jedynie przyjaźń-zapewniłam brunetkę, a ta po prostu odpuściła, choć po jej minie można było poznać, że wcale mi nie wierzyła. Próbowała mnie jeszcze kilka razy o to zaczepić i dopytać, jednak ja skutecznie unikałam tego tematu.

Minęło sporo czasu. Wraz z Veronicą naprawdę się nagadałyśmy i przy okazji wymieniłyśmy kilkoma doświadczeniami. Dziewczyna w pewnym momencie spojrzała jednak na zegarek i stwierdziła, że musiała już iść, miała bowiem umówione spotkanie z Mattem. Opuściła mnie, a ja zajęłam się czytaniem książki losowo zdjętej z półki w moim pokoju. Była faktycznie wciągająca, więc nim się obejrzałam był już późny wieczór, a za mną 300 stron książki. Zastanowiło mnie jednak jedno, mamy wciąż nie było w domu. Zmartwiłam się. Napiłam się wody, którą zabrałam wcześniej z lodówki i w końcu kamień spadł mi z serca. Usłyszałam przekręcający się w drzwiach klucz.

11 VII 1982
Narrator:

Veronica była coraz bliżej celu. Mijała rodziców z malutkimi dziećmi i dziewczyny niewiele młodsze od niej wracające z galerii do domów. Do miejskiego parku zostało już tylko kilka kroków. Przejrzała się w wystawowej szybie i poprawiła niesforne kosmyki włosów, które Matt, mimo jej wszelkich starań, zawsze czochrał. Była gotowa na spotkanie ze swoim chłopakiem, swoim księciem z bajki. Odwróciła się, jednak szybko tego pożałowała. Na jednej z ławek siedział Matt, ale nie był sam. Co gorsza jego dłonie obejmowały biodra jakiejś blondyny, która siedziała okrakiem na jego kolanach, a jego usta przyklejone były do jej ust. Była w ogromnym szoku. Łzy stanęły w jej oczach. Jej Matt, jej książę, jej przyjaciel lizał w tamtej chwili jakąś farbowaną blondynę z przeogromnymi cyckami. Coś ukuło Veronikę w sercu. Spuściła wzrok i powoli skierowała się z powrotem do domu. Oglądała pozdzierane czubki swoich ulubionych czarnych trampek. Widziała coraz mniej, słone łzy spływały po jej policzkach jedna za drugą, tym samym pozostawiając ciemne smugi. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Jednak nagle zauważyła go przed sobą, choć może nie tyle niego samego, co jego buty. Zastąpił jej drogę i zaczął mówić do dziewczyny tym swoim seksownym tonem. Ona nie podniosła jednak głowy.
-Ronnie, dokąd idziesz? Przecież mieliśmy się spotkać w parku.
Chwycił dłonią jej podbródek i uniósł go w górę tak, aby spojrzała prosto w jego oczy. Wciąż się nie odzywała. On patrzył w jej smutne, zapłakane oczy i ciemne smugi na policzkach.
-Płakałaś? Co się stało?-pytał, przybierając swój troskliwy ton. Zawsze gdy go używał, dziewczyna rozpływała się. Przygryzła dolną wargę z bólu, zgryzoty.
-Ronnie...-przekonywał.
-Przestań, puść mnie!-wykrzyknęła i odsunęła się od niego na kilka kroków.
-Ronnie, ale o czym ty mówisz?
-Była w parku i widziałam, jak obściskiwałeś się jakąś laską i nie tłumacz mi, że to przypadek, że wcale nie chciałeś. Miej honor. Nie oszukuj mnie i siebie. Kurwa, ona w parku się przed tobą prawie rozebrała.
Był w szoku. Nie miał pojęcia, że dziewczyna widziała choć odrobinę, poza tym nie wiedział, że jego Ronnie była w stanie komukolwiek się tak postawić. Wszyscy wiedzieli, że się zmieniła, odkąd go poznała, oprócz niego. To była postawa obronna jaką przybierała przeciw całemu światu. Kiedy zjawiał się On, Ona była inna, szczersza niż przy kimkolwiek innym. Tylko w jego towarzystwie potrafiła rozpłakać się bez powodu. Jedno się nie zmieniło. Nadal nie potrafiła mówić o swoich uczuciach, ani jemu, ani komukolwiek. Chciała sama sobie z nimi poradzić, tylko , to nie było proste. Potrafiła odszczeknąć się każdemu, ale nie jemu. Kochała go i czuła, że nie musi przed nim zgrywać zimnej suki, którą tak naprawdę przecież nie była. Była wrażliwa i on to wiedział. Wiedział to także Steven, aczkolwiek przy nim czuła się mniej swobodnie. W końcu tylko Matta nazwała „Księciem”. Tak się stało tuż po tym, jak uratował jej życie. To zdarzyło się pewnego chłodnego letniego wieczora, już trzy lata wstecz. Dziewczyna miała wtedy 15 lat i dowiedziała się, że jej mama była chora. Nowotwór zabrał jej starszą siostrę, a wtedy miał zabrać także matkę. Naprawdę nie miała siły, była pewna, że i ją czeka właśnie taki los. Po półrocznej walce, mama dziewczyny przegrała. Veronica wcale nie miała zamiaru czekać aż rak zaatakuje. Wolała popełnić samobójstwo. Wydawało jej się, że to jedyne wyjście. Chciała umrzeć godnie, a przegrana z rakiem według niej wcale nie była czymś 'godnym'. Śmierć samobójcza też nie, ale stwierdziła, że to drugie to jednak lepsza opcja. Mniej hańbiąca niż leżenie i pozwolenie, bo w końcu nie było innej drogi i pozwolenie rakowi za zeżarcie twojego organizmu. Wiedziała dlaczego chciała odejść, dlatego śmierć miała być spokojna. Poszła nad rzekę, zabrała pistolet ojca i usiadła pod mostem. Myślała, zaczęły nadchodzić ją wątpliwości. Strzeliła w widoczny sobie krzak, aby dowiedzieć się jaki był opór spustu. Już wszystko wiedziała. Przystawiła sobie broń do głowy i zacisnęła oczy. Nagle pojawił się pewien szesnastolatek, miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem, więc widziała owinięte bandażami przedramiona. Lufa pistoletu wciąż oparta była o skroń dziewczyny. Podszedł do niej spokojnym krokiem i usiadł obok niej na zimnej kostce brukowej. Zabrał z jej dłoni pistolet. Nie protestowała, a on widział w jej oczach wahanie. Zauważyła, że przez bandaże przebijały się czerwone plamy. Chłopak nie pytał o nic, objął ją ramieniem, tego potrzebowała. Przesiedzieli tak do samego rana. Tamta noc połączyła ich losy, a ten dzień je rozwiązał.

W tamtej chwili świat stał się niesamowicie dziwny, jej przyjaciel, książę, chłopak, kochanek ją zdradził. Ominęła go i ruszyła przed siebie.
-Ronnie!-chłopak wołał za nią, jednak ona się nie odwróciła, a jedynie w powietrze uniosła skierowany do niego środkowy palec. Nie wiedział, co zrobić, jego księżniczka odeszła przez niego. Patrzył jak znika za zakrętem. To jedyne, co mógł zrobić, wiedział, że nigdy mu nie wybaczy.

Dziewczyna odeszła, przez chwilę błąkała się po najciemniejszych zakamarkach Clevland. Nie wiedziała ile owa 'chwila' trwała. Jednak z całą pewnością dłużej niż dziesięć minut. W jej głowie rodziło się tysiące pytań: „Czy się z nią pieprzył?”, „Czy to długo trwało?” , „Czy ona mu nie wystarczała?'”, „Czy w ogóle ją kochał?”, „Czy kiedy ją przytulał, myślał o niej czy o blondynie?” i wiele innych. Nie miała już siły płakać i szlochać, wróciła do domu. Ojciec pił w salonie. Od dłuższego czasu nie robił nic innego. Pił, spał, miał kaca, więc znowu pił, by się go pozbyć. Odór wódy roznosił się po całym mieszkaniu.
-Gdzie byłaś, mała suko?-odezwał się tym zapijaczonym głosem i niestety choć nie było to proste, zrozumiała owe pytanie. Puściła je mimo uszu i skierowała się do kuchni. Pan Loutner stoczył się tak po śmierci żony. Miał żal do Veroniki. Była tak podobna do matki. Każde spojrzenie w jej stronę przypominało mężczyźnie o stracie ukochanej żony. Gdy był trzeźwy unikał córki, a gdy był pijany, obrażał ją. Tego dnia właśnie to był gwóźdź do trumny.

Ojciec przyszedł za dziewczyną do kuchni. Chwiał się na nogach, alkohol już bardzo dał się we znaki.
-Nie usłyszałem odpowiedzi na pytanie.
-Była u znajomych-powiedziała cicho i niepewnie.
-Nie kłam!-krzyknął-Byłaś u tego swojego kochasia. Co, dobrze Cię zerżnął?
Dziewczyna nie umiała już powstrzymać łez, odwróciła się i zwinnie opuściła kuchnię. To cholernie zabolało. Ojciec nigdy nie lubił Matta, uważał, że sprowadził Veronikę na złą drogę, ale takich słów nie słyszała. Chwyciła kilka kartek, coś na nich nabazgrała, włożyła do kopert i spakowała do plecaka. Wyjęła z szuflady żyletkę, którą zabrała kiedyś Mattowi, aby ten nie robił więcej głupot i wsadził do kieszeni spodni, potem po cichu weszła do pokoju rodziców, który wtedy przypominał raczej muzeum poświęcone jej matce. Z szafki wyjęła pistolet ojca. Ten sam, który trzy lata wcześniej Matt zabrał z jej dłoni. Poszła pod ten sam most. Nie pomyślała tylko o jednym, że kiedy szła, ze swojego okna zobaczył ją Steven. Jego przyjaciółka wydała mu się dziwna, toteż założył spodnie i poszedł w tę samą stronę. Dziewczyna uklękła pod mostem, na zimnej kostce brukowej. Czuła się, jak wtedy, kiedy miała piętnaście lat. Przypomniała sobie śmierć siostry i matki i po raz kolejny pomyślała, że ją również czekałby taki los. Wyjęła cztery koperty i położyła obok siebie. Po raz kolejny przed jej oczami pojawiła się postać Matta z tą lafiryndą na kolanach, a na dobitkę ojciec, który od śmierci matki traktował ją jak szmatę. Wydobyła z kieszeni żyletkę i na swoim przedramieniu wycięła słowo „PRZEPRASZAM”. Potem wyjęła pistolet i przyłożyła lufę do swojej skroni. Właśnie wtedy w świetle latarni zauważyła Stevena, który biegł w jej stronę. Po jej policzkach płynęły łzy, zawahała się.
-Veronica! Nie!-usłyszała krzyk, przełknęła ślinę, starając się pozbyć uczucia ogromnej guli w gardle i pociągnęła za spust, szepcząc ciche „Przepraszam” w stronę przyjaciela. Nagle upadła na lewy bok. Krople krwi splamiły białe koperty. Steven przystanął, nie wiedział co ma robić, biec do przyjaciółki czy raczej do automatu i wzywać karetkę. Upadł przy Veronice i płakał. Zabrał cztery kartki zaadresowane do niego, Saula, Alex i ojca dziewczyny i pobiegł do automatu...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Będzie mi miło, jeśli teraz zostawisz komentarz :)