niedziela, 14 sierpnia 2016

[GN'R #14] " Lil ma być szczęśliwa"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

6 VIII 1982


Z Michaelem zostaliśmy sami w domu. Zrobiłam nam po kubku kawy, włączyłam muzykę i wspólnie leżeliśmy na łóżku prowadząc rozmowę. Chłopak opowiedział mi nieco o swojej rodzinie, jednak to wciąż było bardzo niewiele. Rozwijał się raczej przy tematach związanych z jego pasjami. Opowiadał o jego przygodzie z perkusją i gitarą elektryczną, o tym jak przerzucił się na bas, o jego punkowym stylu życia, o włóczeniu się godzinami po ulicach Seattle. Wszystko to utwierdziło mnie w przekonaniu, że Mike jest człowiekiem niezwykłym. Mocno się do niego przytuliłam. Wszystko działo się bardzo szybko. Całowaliśmy się, z każdą chwilą coraz zachłanniej, a finał sytuacji był chyba każdemu dobrze znany.

...

Byłam zachwycona. Zrobiłam to po raz pierwszy z osobą, którą kochałam ponad wszystko. Leżałam w ramionach Mike'a i czułam się naprawdę wspaniale. Byłam mu bardzo wdzięczna za delikatność i czułość. Widziałam jego uśmiech. Gładził dłonią moje plecy i bawił się kosmykami moich włosów. Ja z kolei błądziłam palcami po jego klatce piersiowej.
-Lili, jak się czujesz? Podobało Ci się?-zadał pytanie.
Doskonale znał odpowiedź. Zapytał mnie dla własnej satysfakcji.
-Wspaniale-odpowiedziałam i z zadziornym uśmieszkiem spojrzałam na Michaela.
Rozkoszowaliśmy się chwilą i sobą nawzajem. Chłopak ucałował czule moje czoło i objął mnie jeszcze mocniej.
Ktoś nam jednak tę wspaniałą chwilę zepsuł. Drzwi do pokoju się otworzyły i stanął w nich William.
-Lili, jesteś tu? Mam do Ciebie sprawę...
Gdy zobaczył mnie i Mike'a w łóżku zaniemówił. Ja z kolei czułam, że cała oblałam się rumieńcem.
-Stary, masz wyczucie czasu. Pukać Cię nie nauczyli?-odezwał się Mike, gdy zauważył moje zmieszanie.
William nie odpowiedział już nic i po prostu wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.

Po tej sytuacji oboje doszliśmy do wniosku, że wypadałoby już wstać. Ja poszłam pod prysznic, a Mike po prostu się ubrał i zszedł na dół.


Michael:

Zszedłem na dół. W odróżnieniu do Lili, nie przejmowałem się Rudym. Zastanie nas w tak jednoznacznej sytuacji było jego winą. Powinien był przecież zapukać. Whatever. W kuchni stał Jeff, podszedłem do szafki, wziąłem butelkę wody i oparłem się o blat.
-Jak było?- padło z ust Jeffrey'a.
-O czym mówisz?-udałem niewinnego.
Hej, moment, ja przecież byłem niewinny. Miłość nie była i nie jest przestępstwem!
-Dobrze wiesz. O Lil, Ciebie i wasz seks- w końcu przeniósł swój wzrok na mnie.
-To nie jest Twoja sprawa-prychnąłem.
Nie miałem zamiaru się nikomu z niczego tłumaczyć, nikomu o niczym opowiadać. Tu nawet nie chodziło o mnie, a o sytuację Lili. Nie chciałem, aby jej przyjaciel patrzył na nią inaczej niż dotychczas.
-Gdzie William?-zapytałem po chwili milczenia.
No dobra, jednak chciałem wiedzieć, co on o tym wszystkim myślał. Lili czuła się głupio, więc jednak czułem wewnętrzną potrzebę wyjaśnienia całej sytuacji.
-Poszedł po fajki-usłyszałem w odpowiedzi.
Na owego Rudzielca wcale nie musiałem długo czekać. Wpadł do domu, oczywiście cholernie na mnie wkurwiony. Jeffrey ewakuował się z kuchni, toteż zostałem sam z Rudym, który myślę, że w tamtej chwili miał ochotę urwać mi jaja za to, że w ogóle dotknąłem jego siostrzyczki. Staliśmy w kuchni naprzeciw sobie. On mierzył mnie swoim podejrzliwym spojrzeniem, a ja zastanawiałem się, jak delikatnie ugryźć temat.
-Stary, wiesz...-zacząłem, jednak Rudy natychmiast mi przerwał.
-Zamknij się! Daj mi, do cholery, zebrać myśli.
Rudy odpalił papierosa i stukał nogą o podłogę. Muszę przyznać, że w tamtej chwili poczułem się zmieszany. Mijały kolejne sekundy, wzrok Rudego stawał się coraz bardziej agresywny, on coraz bardziej nerwowy, a ja coraz bardziej wkurwiony. Serio, miałem dość tej chorej sytuacji. Kurwa, chciałem z nim pogadać, dać do zrozumienia, że nie mam zamiaru zranić jego siostry, ale nie, bo ten idiota musi najpierw zebrać myśli... "Chwila... otworzył usta, chyba zaraz coś powie."
-Posłuchaj, w dupie mam, jak do tego doszło, to nie moja sprawa. Ale Lil ma być szczęśliwa, ona Cię kocha, więc zapamiętaj sobie dobrze, że jeśli skrzywdzisz, zranisz moją małą siostrzyczkę, to znajdę Cię i Cię zabiję. Rozumiesz? - mówił głosem pełnym jadu, dokładnie akcentując każdą sylabę swojej wypowiedzi.
-Ja rozumiem, ale czy Ty potrafisz zrozumieć, że ja nie mam zamiaru krzywdzić Twojej siostry, że ja ją kocham?
-Posłuchaj, lubię Cię, ale z tej rozmowy masz zapamiętać, że jeśli Lil kiedyś przez Ciebie zapłacze, to Ty gorzko tego pożałujesz.
Dobra, w tej chwili w jakimś tam sensie rozumiem, że William martwił się o swoją siostrę, ale wtedy niemiłosiernie wkurwiało mnie jego podejście, jego ton, jego poczucie wyższości, to, że uważał mnie za najgorszego śmiecia, mimo że nie zrobiłem mojej ukochanej nic złego. Miałem ochotę go opierdolić, choć może raczej mu przypierdolić, albo jedno i drugie, ale w tamtym momencie na dół zeszła Lili.
-William, daj już spokój-powiedziała bratu i chwyciła moją dłoń.
-Jasne-prychnął William i skierował się na górę.
-Przepraszam Cię za niego. Daj mi chwilę, muszę z nim pogadać.
Dziewczyna ucałowała mnie w policzek i podążyła za bratem. Ja zaś dołączyłem do Jeffa, który w salonie słuchał muzyki w radio.


William, jak ty się wtedy właściwie czułeś?
William:

Szedłem ulicą i myślałem o tym wszystkim. O mojej małej siostrzyczce, której obiecałem , że będę ją chronił zawsze, o Mike'u, o całej sytuacji. Nie potrafiłem pozbyć się sprzed oczu tego obrazu. Cały czas widziałem ten dzień, gdy wraz z Jeffem znaleźliśmy w pokoju nieprzytomną Lil. Pamiętam, jak bardzo się wtedy o nią bałem. Równocześnie w uszach wciąż brzmiały jej słowa z naszej dzisiejszej rozmowy: "Nie ochronisz mnie przed całym złem tego świata. 'Człowiek musi uczyć się na błędach'-znasz to?". W głowie  miałem okropny mętlik. Odkąd moja mała siostrzyczka się urodziła, robiłem wszystko, aby była szczęśliwa, starałem się chronić ją przed bólem, wściekłością ojca i obcymi. Tak to wyglądało. Jak Mike mógł zrobić coś takiego. Przecież Lil miała niespełna 17 lat.
Miałem dość, szedłem w stronę garaży, wszedłem do jednego z nich. Tak jak się spodziewałem, zastałem tam Raya. Usiadłem na kanapie i chwyciłem stojącą przede mną butelkę z piwem. Bez słowa wgapiałem się w ścianę, popijając napój. Ray dziwnie mi się przyglądał. Przemówił dopiero po chwili tym swoim przepitym głosem.
-Stary, co się dzieje? Wyglądasz gorzej niż baba w czasie porodu, a wierz mi, byłem, widziałem.
Tak, cały Ray...
-Lilian Amy Bailey-odpowiedziałem.
-Stary, no co? To twoja siostra-wzruszył ramionami.
-Właśnie, moja siostra, powinienem ją bronić, a nie dać posuwać gościowi z Seattle!-wybuchnąłem, wstałem, zacząłem krzyczeć i żywo gestykulować.
-Lilinka się z kimś przespała?-zainteresował go ten temat.
Typowy Ray, tylko on mógł mojej siostrze wymyślić tak beznadziejną ksywkę jak "Lilinka".
-Właśnie, kurwa, stary, przecież ona nie ma nawet siedemnastu lat!-wciąż krzyczałem.
-A Ty ile miałeś, przepraszam. lat, kiedy pierwszy raz posuwałeś tamtą cycatą, jak jej było...
-To coś zupełnie innego!-natychmiast przerwałem Rayowi.
-Innego? Gościu, czy Ty się w ogóle słyszysz? Lilinka jest mądra i nie zrobiłaby tego z kimś przypadkowym.Poza tym, stary, kiedy ona miałaby to zrobić?
-Jak będzie dojrzalsza?-zasugerowałem.
-To ile miałeś lat, bo nie słyszałem?- tym razem nie odpowiedziałem, a puściłem to pytanie mimo uszu-Stary, dążę do tego, że Twoja siostra wyrosła na piękną, młodą kobietę, więc ma prawo podobać się facetom, poza tym jest bardzo inteligentna, więc powinieneś jej zaufać. To, że się z nim kochała, nie znaczy, że da się teraz posuwać wszystkim facetom. Zaufanie, stary.
-Ciekawe ile Ty miałbyś zaufania do swojej siostry, gdybyś wszedł do jej pokoju w tak jednoznacznej sytuacji.-nie dawałem za wygraną.
-Stary, bez jaj, wszedłeś w trakcie?-Ray rechotał jak debil. Gdyby w tym chociaż było coś śmiesznego.
-Niezupełnie, wszedłem, gdy leżeli w łóżku tuż po. Więc co byś zrobił na moim miejscu?
-Na pewno przeprosiłbym siostrę i jej chłopaka, a no i oczywiście poinstruował siostrę na temat zapobiegania wpadce. Przecież nie chcemy, aby nam się dziecinka zaciążyła.
Dobra, przyznam, że ton, jakim to wszystko mówił, sprawił, iż wrócił mi humor.
-'Czerp pełne korzyści, nie znaj smaku konsekwencji'-przytoczyłem słowa jednego wokalisty.
-No właśnie, moje słowa!
Tak, chodziło mi o tego "wokalistę".
-Dzięki, stary-powiedziałem i już chwytałem za klamkę, by wyjść.
-Może jednak mamusia miała rację i powinienem studiować psychologię-położył teatralnie dłoń na podbródku.
-Z pewnością-zadrwiłem i wyszedłem.
Kurde, naprawdę nigdy w życiu nie pomyślałbym, że Ray będzie mi służył radą w takiej sprawie.


niedziela, 7 sierpnia 2016

[GN'R #13] "Nie interesuje Cię los Adelaide?"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

Saul, co było dalej?
Saul:

Po wejściu do mieszkania, Alex wyraźnie posmutniała, nie chciałem zostawiać jej samej. Postanowiłem, że z nią posiedzę, zjedliśmy jogurty, które były w lodówce dziewczyny, a potem włączyłem kasetę Aerosmith. Było już ciemno. Alex stała przy parapecie i przyglądała się gwiazdom. Podszedłem od tyłu, objąłem dziewczynę w tali i złożyłem pocałunek na jej szyi. Uśmiechnęła się delikatnie i choć sam tego nie widziałem, jestem o tym do dziś przekonany. W końcu usłyszałem pierwsze dźwięki Dream On, jednej z ulubionych piosenek dziewczyny. Składałem pocałunki na jej szyi. Alex odwróciła  się twarzą do mnie i wpiła się namiętnie w moje usta. Moje dłonie zjeżdżały po talii dziewczyny w kierunku pośladków. Alex nie protestowała, przesunęliśmy się w stronę łóżka. Pozbawiłem moją dziewczynę bluzki i wylądowaliśmy na łóżku obsypując się nawzajem pocałunkami. Sam zdjąłem swój t-shirt i posłałem Alex pytające spojrzenie.
-Czy ty...-zacząłem-...kiedykolwiek wcześniej...
-Nie Saul-twarz dziewczyny zmieniła się, pochmurniała. Gwałt, ból, który na pewno był z tym związany. Nie chciałem jej do niczego zmuszać.
-Posłuchaj, jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości...-podjąłem temat, ale dziewczyna dość szybko mi przerwała.
-Saul, nie mam pojęcia z czym to się je. To, co on mi zrobił było straszne i tak masz rację, mam wątpliwości, ale jednocześnie kocham Cię i...-tym razem to ja jej przerwałem.
-Ja też Cię kocham i nie chcę, abyś kojarzyła tak przyjemną rzecz jaką jest seks, z bólem, ze stawianiem własnej osoby pod ścianą. Nie możesz robić niczego wbrew własnej woli.
-Nie robię niczego wbrew woli. Kocham Cię, ale...
-Rozumiem-westchnąłem-Ufasz mi?-zapytałem po chwili przerwy.
-Ufam.
-Dawid chce się pieprzyć ze wszystkim, co się rusza, co się nie rusza z resztą też. Ja chcę się z Tobą kochać. Kochać. Kochać w sposób taki, abyśmy oboje odczuwali przyjemność. Ale tylko wtedy, gdy będziesz na to gotowa.
-Saul, ja tego właśnie chcę. Chciałabym, poznać przyjemną stronę seksu, tą złą już poznałam. Proszę, kochaj się ze mną, kochaj w sposób tak, abyśmy oboje odczuwali przyjemność.
Alex jest niesamowitą dziewczyną, nigdy nie miałem co do tego wątpliwości.


Alex, co było dalej?

Alex:

Saul już spał, ja leżałam objęta przez mojego chłopaka. Wspaniale jest kogoś kochać w taki sposób. Cholernie się tego bałam, ale Saul miał rację. Wydaje mi się, że dopiero po tych wszystkich wydarzeniach potrafię dostrzec prawdziwą różnicę. Tak właśnie myślałam, ale nawet nie wiem, kiedy odpłynęłam do krainy Morfeusza.
Obudziłam się dość wcześnie rano, nie mogłam się oprzeć i wciągnęłam na siebie T-shirt Saula, a potem poszłam do kuchni. Wstawiłam wodę na herbatę, włączyłam radio i zajęłam się przygotowaniem śniadania. Nagle na swoich biodrach poczułam dłonie Mulata.
-Pasuje Ci mój T-shirt-powiedział i objął mnie mocno w pasie.
Odwróciłam się do niego twarzą i czule pocałowałam.
-Wyspałeś się?-zapytałam, wracając do przygotowywania śniadania.
-Oczywiście. A Ty?
-To była noc pełna wrażeń. Czułam się cudownie-przyznałam i podałam herbatę wraz z  talerzem z kanapkami. Po szybkim śniadaniu poszłam pod prysznic, a później to samo zrobił Saul. Kiedy oboje byliśmy już najedzeni, pachnący i ubrani, wybraliśmy się do Stevena. Spacerkiem, za rączkę dotarliśmy do domu blondyna. Chłopak na nasz widok uśmiechnął się. Zaprosił nas do środka, był sam. Dość szybko rozsiadłam się w salonie, zwiększając głośność radia. Saul i Steven poszli do kuchni. Stosunkowo długo zajęło im rozlanie coli do kilku szklanek. Blondyn co raz zerkał na mnie z kuchni ze swoim zadziornym uśmieszkiem na twarzy. Chyba nietrudno się domyślić, o czym chłopcy rozmawiali. Jestem pewna, że w momencie gdy przyszli, ja byłam już czerwona jak burak. Nikt tego jednak nie skomentował, a rozmowa skupiła się raczej na różnego rodzaju pierdołach. Aczkolwiek ani ja, ani Saul nie przypuszczaliśmy, że Adler zacznie pieprzyć o jakiejś brazylijskiej telenoweli, którą oglądała ostatnio jego mama. Mulat miał dość już po pięciu minutach tego gadania i wyszedł, powiedziawszy tylko, że powinien już być w domu. Ja postanowiłam zostać jeszcze chwilę. Steven z kolei nie dał za wygraną i kontynuował.
-... wiesz i wtedy on wybiegł za nią. Ta zatrzymała się dopiero na moście, w ogóle zaczęła bredzić i...-Adler spojrzał na mnie z zaciekawieniem, to fakt, byłam dość nieobecna, no bo nie interesował mnie los bohaterki jakiegoś brazylijskiego serialu-... i ona zeskoczyła z tego mostu, ale pojawił się Superman i ją uratował.
-Mhm...-tak, to była moja jedyna reakcja na to wszystko, choć... zaraz...- Superman w brazylijskim serialu?!
-Sprawdzałem Cię. Nie interesuje Cię los Adelaide, prawda?
-Szczerze mówiąc, to nieszczególnie-wyznałam.
-W takim razie powiedz mi, jak minęła Wam, Gołąbeczki, noc?-wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Mnie początkowo zatkało, ale po chwili odpowiedziałam.
-No wiesz, piękna muzyka sprzyja oglądaniu gwiazd-odrzekłam pewnie, choć jestem przekonana, że znów oblałam się rumieńcem.
-No tak, sprzyja...-potwierdził Adler z uśmiechem na ustach i nie drążył dalej tematu. Byłam mu za to ogromnie wdzięczna. Dzięki Stevenowi nie spędziłam tego wieczoru myśląc, co w danej chwili wyprawiała moja matka. Początkowo rozmawialiśmy o muzyce, a potem o naszej przyszłości i szkole, do której w niedługim czasie mieliśmy wrócić. Z jednej strony miałam dość tej instytucji dokładnie tak jak każdy uczeń, ale z drugiej to było pewne oderwanie od beznadziejnej rzeczywistości. Ja do domu wróciłam dość późno, jednak zastałam jedynie puste mieszkanie. Mojej mamy nie widziałam już od dwóch dni. Bardzo się martwiłam, chciałam zadzwonić po policję, ale cholernie się bałam, że to może zaowocować aresztem. Wówczas miałam jedynie podejrzenia co do zajęcia mojej mamy. Postanowiłam, że poczekam jeszcze do rana, a potem zacznę jej sama szukać. Z głową pełną rozmaitych myśli, skierowałam się pod prysznic. Miałam nadzieję, że choć w pewnym stopniu pozwoli mi to zmyć z siebie wszystkie najgorsze myśli. Niestety, przeliczyłam się. Czułam się po prostu okropnie, traciłam wiarę w sens dalszej egzystencji. Chciałam wtedy z tym wszystkim skończyć, odciąć się o tego, wyjechać i to jak najdalej. Założyłam koszulę i chciałam już usiąść na parapecie w oknie, gdy usłyszałam dźwięk telefonu. Niczym poparzona dobiegłam do aparatu i podniosłam słuchawkę. Po drugiej stronie usłyszałam męski głos.
-Pani Alexandra Blood?
-Tak-odpowiedziałam z wahaniem.
-Z tej strony doktor Collins, dzwonię z Fairview Hospital. Chodzi o Pani matkę...-mężczyzna nie skończył zdania, ponieważ mu przerwałam.
-Co się stało?
-Pani mama leży u nas na oddziale. Nie mogę dokładnie powiedzieć w tej chwili, co się stało. Musimy porozmawiać twarzą w twarz.
-Rozumiem.
-Proszę przyjść jutro do szpitala. Piętro 2, będę czekał na Panią w gabinecie, pokój nr 3, od godziny 10.
-Dobrze, dziękuję za telefon.
-Dobranoc.
-Dobranoc-cała roztrzęsiona odłożyłam słuchawkę.
Po moich policzkach płynęły łzy. Usiadłam na parapecie i gapiłam się w szybę. Nie mogłam pójść spać, a równocześnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W żaden sposób nie potrafiłam się uspokoić. Każda minuta dłużyła się niemiłosiernie, a regularne tik tak było w tamtej chwili cholernie irytujące. Coraz gorsze myśli rozsadzały moją głowę. Co jakiś czas sięgałam po papierosy, które bardzo szybko się skończyły. W końcu zaczęło świtać, zeszłam z parapetu, wzięłam szybki prysznic, ubrałam się i wyszłam z domu. Na rękę wcześniej założyłam zegarek i właśnie w tej chwili na niego spojrzałam. Była godzina 6.57. Nogi same poniosły mnie pod dom Saula. Wzięłam kilka małych kamyków i po jednym rzucałam w okno chłopaka. W końcu Mulat wyjrzał przez okno. Szybko zauważył mój ponury wyraz twarzy i zbiegł na dół, aby otworzyć mi drzwi. Ze szklanymi oczami weszłam do środka. Przyglądałam się twarzy Saula. On przyjrzał mi się uważnie i nie pytając o nic, po prostu przytulił bardzo mocno. Łzy znów zaczęły płynąc po moich policzkach, nie potrafiłam tego kontrolować. Kiedy już się nieco uspokoiłam, poszliśmy razem na górę. Saul wyjął koszulkę ze swojej szuflady i wciągnął ją przez głowę, a ja w tym czasie weszłam pod rozkopaną jeszcze kołdrę, odwróciłam się twarzą do ściany, podkuliłam nogi i przytuliłam do brzucha jasiek.
-Alex, co się stało?-dopytywał Mulat, równocześnie gładząc moje plecy.
Ja nie potrafiłam zebrać się w sobie i mu po prostu odpowiedzieć, to był dla mnie cholernie trudny temat. Przecież niedawno wszyscy cieszyliśmy się, że ja i moja matka wracamy do normalnego życia, a w tamtej chwili znów wszystko się waliło.
-Kochanie...-namawiał mnie.
W końcu położył się obok mnie i objął mocno. ja otarłam łzy, przewróciłam się na drugi bok i cicho chlipiąc, wtuliłam w tors Mulata. Byłam mu za to wszystko wdzięczna, że mnie przytulił, ucałował w czoło i po prostu leżał ze mną.
-To jak, powiesz, co się stało, Skarbie?-zapytał po dość długim czasie, gdy mój oddech się nieco unormował, a łzy przestały płynąć.
-Chodzi o moją mamę...Jest w szpitalu-wyszeptałam.
-Skąd wiesz?-dopytał i mocniej przytulił.
-Dzwonili do mnie ze szpitala, ale nie lekarz nie chciał mi powiedzieć dokładnie, co się stało. Jestem z nim umówiona na 10. Saul, ja się cholernie boję, kompletnie nie wiem, co się stało.
-Ey- Mulat się podniósł, oparł jedną ręką na przedramieniu, a drugą położył na moim policzku i spojrzał mi w oczy- nie panikuj. Wiem, że się martwisz o mamę, ale pomyśl, może to nic groźnego.
-Saul, to ty pomyśl, przecież gdyby to nie było nic groźnego, to powiedzieliby mi o tym przez telefon.
-Ale to, że będziesz panikować, nic Ci nie da. Posłuchaj, jeśli chcesz, pójdę tam z Tobą. Chcesz?
-Mhm...-mruknęłam i przytuliłam chłopaka- Przepraszam Cię.
-Nie przepraszaj, a po prostu się uspokój.
Hudson robił wszystko, abym choć odrobinę się uspokoiła.

O 10 byłam już w gabinecie lekarza. Saul czekał na mnie na korytarzu. Zimne, białe ściany, kozetka, duże biurko, dwa krzesła, szafka. Tak z grubsza przedstawiał się owy gabinet. Z całą pewnością nie było to przyjemne pomieszczenie. Przede mną siedział mężczyzna koło pięćdziesiątki, łysiejący już i z brzuszkiem. Czekałam na podstawowe informacje, a on jakby odwlekał wszystko na siłę wertując w lewo i w prawo papiery mamy. Miałam ochotę zacząć krzyczeć ze zgryzoty. W końcu, po długiej chwili, łaskawie przemówił.
-Pani mama trafiła do nas wczoraj. Była poobijana, miała złamaną rękę. Wszystko ograniczyłoby się do rutynowego leczenia. Jednak Pani Judith była pod wpływem środków odurzających, konkretnie heroiny. Nie wiem, czy orientuje się Pani, jakie są wymogi, ale wszystko sprowadza się do tego, że musiałem powiadomić policję i zapewne zostanie przeciwko niej wszczęte postępowanie.
Zatkało mnie. Rozumiem, alkohol, ale narkotyki?
-Pani Judith leży na sali nr 28. Może się Pani z nią zobaczyć i proszę się nie przejmować. Jeśli okaże się, że była to jednorazowa sytuacja, to może skończyć się nawet na karze pieniężnej i pracach na rzecz społeczności.
-Dziękuję.
Nie czekając na odpowiedź, wyszłam. Domyślam się, że byłam wtedy blada, jak ściana. Na korytarzu niemal nie zemdlałam. Saul mnie przytulił, pytał, ale ja nic nie powiedziałam. Po krótkiej chwili wyrwałam się z objęć i zła pobiegłam w kierunku sali 28. otworzyłam drzwi, zobaczyłam mamę na łóżku i zaczęłam płakać. Miała pełno siniaków i rękę w gipsie. Żal ścisnął moje serce. Czara goryczy się przelała. Podeszłam powoli.
-Córeczko, ja Cię strasznie przepraszam, ale...
-Nie kończ.-powiedziałam zdecydowanie- Mamo, narkotyki?! Czy Ty do reszty oszalałaś?
-Ale Kochanie, przecież to nic takiego, a i tak swoją drogą, jak wyjdę ze szpitala, będę potrzebowała odrobiny pieniędzy.
-Nic takiego?! Mamo, czy Ty się słyszysz? Do ciężkiej cholery, nie rozumiesz, że przeciwko Tobie może zostać wszczęte postępowanie?!-krzyczałam, miałam nadzieję, że chociaż w ten sposób coś do niej dotrze.
Wtedy właśnie do sali wszedł Saul. Ja miałam dość. Płakałam, chciałam odciąć się od tego wszystkiego, wyjść i pieszo dojść na koniec świata. Saul mnie przytulił.
-Chodź. Musisz odpocząć.-Saul wyprowadził mnie ze szpitala.




niedziela, 31 lipca 2016

[GN'R #12] " Ty jesteś gejem?"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

21 VII 1982


Wróciliśmy z obozu, tym samym powracając do normalności. Mama bardzo ucieszyła się z naszego przyjazdu, a tata... No cóż, nie był zbyt wylewny, ale na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech. Po mnie raczej nie trudno było zauważyć, że trochę się zmieniłam... Kiedy ojciec poszedł odprawić nabożeństwo, mama wypytała nas o wszystko. William wygadał jej każdą rzecz od przysłowiowego A do Z. Zacząwszy od mojej bójki, poprzez ciężkie treningi I nasze zwycięstwa, aż do postaci Michaela. Kopnęłam celowo Willa w kostkę, na co ten się wyszczerzył i kontynuując poinformował moją mamę, iż coś między mną i Mikiem jest. Ja zrobiłam się na twarzy czerwona niczym pomidor i posłałam bratu mordercze spojrzenie. Moja mama bardzo się jednak nakręciła, pytała o wszystko kolor oczu, włosów, skąd pochodzi i czym się interesuje, dosłownie wszystko... Gdy już udało mi się udzielić odpowiedzi na wszelkie zapytania, co uwierzcie mi proste nie było, mogłam spokojnie wrócić do pokoju. Mój brat leżał rozwalony na moim łóżku. Korzystając z sytuacji, usiadłam na nim okrakiem i zaczęłam łaskotać, co miało być karą za wsypanie mnie przed własną matką. Jednak jak to facet był on ode mnie silniejszy i po krótkiej chwili to on zniewolił moje nadgarstki i odpłacił się dokładnie tym samym. Było to dość ciekawe.


3 VIII 1982

William:

Lili jak zwykle czekała na listonosza. To wymienianie się listami z Mikiem robiło się powoli dość uporczywe. Jej „polowanie” na listonosza było irytujące. Siedziała przy oknie z kubkiem herbaty. Przyglądałem się temu dziwnemu stworzeniu, w domu byliśmy sami. Nagle dziewczyna spięła wszystkie mięśnie, podniosła do góry firankę w oknie i gdy usłyszała dzwonek do drzwi, natychmiast do nich podbiegła. Listonosz przekazał siostrze dwa listy, jednak oba były jedynie rachunkami zaadresowanymi do rodziców. Lilian była niesamowicie zawiedziona. Usiadła obok mnie na kanapie i włączyła telewizor. Trwaliśmy tak przez chwilę bez słowa, przyglądając się ekranowi.
-Przecież list powinien już przyjść-wyjęczała cicho Lili.
-Daj spokój, wiesz, jak działają poczty-starałem się uspokoić siostrę.
-No tak, ale jak dzwoniłam, to Mike mówił, że wysłał już list i dziś już powinien tu być-westchnęła głośno. Podniosła się i po prostu poszła do swojego pokoju. Chciała być sama. Byłem pewien, że usiadła na parapecie okna i smutno przez nie wyglądała. Nie mogłem pozwolić na powrót stanu sprzed obozu. Zawsze, gdy dostawała list jej oczy się radowały i nieważne, jak było uporczywe dla otoczenia jej czatowanie na listonosza, ważne, że dawało jej to radość. Poszedłem na górę. Nie pomyliłem się. Siedziała na parapecie, nawet nie zauważyła, że wszedłem do pokoju. Podszedłem do niej i pocałowałem w czubek głowy, a ona przymknęła na chwilę oczy. Stałem z nią przez moment trzymając za ramiona, a potem Lili wtuliła się w mój tors.
-Moja Maleńka...-nazwałem ją gładząc jej plecy.
-Twoja, braciszku-odpowiedziała ledwie słyszalnie.
Trwaliśmy tak chwilę w milczeniu, jednak przerwał nam dzwonek do drzwi.
-Może listonosz znalazł list od Mike'a.
-Jasne...-dziewczyna pokazała mi język, a ja opuściłem pokój.


Lilian:

William wyszedł z pokoju i nie minęła chwila, a usłyszałam głośny śmiech mojego brata.
-Will, kto przyszedł?-zadałam pytanie, stojąc w progu pokoju.
-Chodź, sama musisz to zobaczyć.
Westchnęłam ciężko i ruszyłam w kierunku schodów. Zeszłam na dół i ujrzałam Jeffa. Z poirytowaniem spojrzałam na mojego brata.
-Cześć Jeff-rzuciłam krótko i powoli wracałam już do pokoju.
-A mnie nie przywitasz?-za plecami usłyszałam znajomy głos. Zamurowało mnie. Znałam ten głos doskonale, znałam ten ton, znałam to brzmienie. „Czy to naprawdę możliwe?”-zadałam sobie pytanie. Odwróciłam się w stronę drzwi.
-Michael-wykrzyknęłam radośnie i biegłam w stronę chłopaka. On rzucił torbę na podłogę i złapał mnie w objęcia, podniósł do góry i wspólnie się obróciliśmy kilka razy, niczym na romantycznych filmach. Mocno mnie trzymał, mocno przytulał, a postawił dopiero po chwili. Wpatrywaliśmy się w swoje oczy. Miał takie śliczne orzechowe tęczówki i niespodziewanie wpił się w moje usta. Czułam jego bliskość tak bardzo. Byłam mu tak wdzięczna, że przyjechał.
-Tęskniłem-wyszeptał, opierając swoje czoło na moim. Ja trzymałam mocno jego dłonie, nie chciałam ich puszczać już nigdy, chciałam, aby ten moment trwał wiecznie.
-Ey, Papużki nierozłączki, może wejdziemy do środka, a nie stoimy w progu mieszkania jak ostatnie kołki-ach ten kochany Jeff, wraz z Mikiem pokazaliśmy mu środkowe palce. Ten chyba poczuł się nieco urażony, zamknął drzwi i wraz z Willem skierowali się do salonu. Ja i Mike wciąż staliśmy objęci. Napawałam się jego obecnością, biciem jego serca, jego oddechem. To była wspaniała chwila. W końcu jednak i my znaleźliśmy się w salonie na kanapie, wtuleni w siebie nawzajem. Chłopaki zawzięcie konwersowali, a ja cieszyłam się jedynie obecnością mojego chłopaka. Musiałam się nacieszyć nim przez tydzień.
Po pewnym czasie przyszli moi rodzice. Oboje poznali Michaela, a ten z kolei wiedział, jak zrobić dobre wrażenie na mamie i tacie. Nawet udało mi się ich przekonać, aby Mike zanocował u nas, a nie jak początkowo myślałam, że będzie, u Jeffreya. W taki oto sposób zanieśliśmy rzeczy Mikea do pokoju Willa. Potem po prostu poszliśmy do miasta. William i Jeffrey dość szybko zniknęli, zostawiając mnie i Mike'a samych. Spacerowaliśmy ulicami mojego miasta. Zatrzymaliśmy się na lody, zaszliśmy do muzycznego i w końcu dotarliśmy na plac zabaw. Chłopak huśtał mnie na huśtawce. Bawiliśmy się niczym dzieci.
-Szybko się pocieszyłaś-za swoimi plecami usłyszałam ten głos- Co, teraz będziesz udawać, że mnie nie znasz?
Zatrzymałam huśtawkę i niechętnie odwróciłam się w stronę osoby, którą bardzo dobrze znałam, aż za dobrze. W tamtym momencie chciałam po prostu zniknąć z powierzchni ziemi, zapaść się pod nią. Mike również spojrzał na osobnika, a potem swój pytający wzrok przeniósł na mnie. Jedyne, co w takim wypadku mogłam zrobić, to głośne westchnięcie.
-Lili, kto to jest?-zapytał mnie w końcu Mike.
-Jej chłopakiem-wtrącił osobnik.
-Byłym chłopakiem-poprawiłam przez zaciśnięte zęby.
-No nie wiem, kochanie, ja nie mam zamiaru pozwolić Ci odejść-zaczął tę swoją podstępną gierkę.
-Nie mów do mnie „kochanie”-wycedziłam przez zęby.
-Słyszałeś? Lil nie chce z Tobą rozmawiać, po prostu odejdź, okej?-Mike zaczął dyplomatycznie.
-Nie chce rozmawiać? Przecież to zwykła kurwa. Takich się nie pyta o zdanie-powiedział pewny siebie Daniel z tym okropnym, pełnym wyrzutu wzrokiem wbitym w moją osobę.
-Nie masz prawa tak o niej mówić-postawił sprawę jasno Mike i wolnym krokiem zbliżył się do Daniela.
-Jasne, jasne. Ile ją znasz? Tydzień? Dwa? Jesteś tylko przystankiem w życiu tej małej. W końcu jej się znudzisz, a ona na kolanach przyjdzie do mnie-Daniel starał się doprecyzować swoje myśli, co jedynie zdenerwowało Mike'a.
Ja miałam już tego naprawdę dość. W moich oczach stanęły łzy. Słowa Daniela oddziaływały na moją psychikę. Chciałam go skreślić raz na zawsze z mojego życia, ale to nie było możliwe. Przymknęłam na chwilę oczy, miałam nadzieję, że to pomoże mi się opanować. Usłyszałam jęki, uderzenie i słowa Mike'a wypowiedziane przez zaciśnięte zęby: „Nie mów tak o mojej Lili”. Otworzyłam oczy. Mój chłopak szedł w moją stronę, chwycił moją dłoń i odeszliśmy od tej szumowiny, jaką był Adams. Stawialiśmy kolejne kroki, a między nami panowała cisza. Mike nie pytał, ja nie chciałam opowiadać. Blondyn wyraźnie był wtedy w swoim świecie, intensywnie coś analizował i w końcu mógł się odezwać.
-To Twój były chłopak?
-Tak-przyznałam ze spuszczoną głową-Wiem, że to głupie, ale tak, on był moim chłopakiem.
Mike zatrzymał się, spojrzał mi prosto w oczy i wreszcie padło kolejne pytanie.
-Czy Ty nadal coś do niego czujesz?
-Nie da się kochać kogoś, kto cię bije, kto śle w twoją stronę wyzwiska, kto robi z ciebie winnego wszystkich problemów. Czuję coś do kogoś zupełnie innego. Do pewnego blondyna z Seattle, wysoki, piękne oczy i magiczny uśmiech, znasz kogoś takiego?
-Chyba kojarzę gościa.
Mike przyciągnął mnie do siebie i namiętnie mnie pocałował. Jego usta mówiły, a może wręcz krzyczały „Jesteś tylko moja, nie oddam Cię nikomu!”. To było wspaniałe uczucie.

Spacerowaliśmy tak jeszcze dłuższy czas. Z Willem i Jeffem mieliśmy się spotkać w jedynym z klubów. Weszliśmy do środka, a tam zastaliśmy naszych przyjaciół bajerujących dwie cycate blondynki. My się jednak postanowiliśmy trochę pobawić. Pewnym krokiem podeszliśmy do naszych kumpli. Ja od razu wpakowałam się Jeffowi na kolana, a Mike wcisnął się na kanapę między Willa i ową blondynę. Dziewczyny były zdezorientowane, z niepokojem wymieniły się spojrzeniami.
-Jeffi, kochanie-zaczęłam- Co będziemy dziś robić?-zapytałam słodkim tonem, jednocześnie kreśląc kółka na klatce piersiowej przyjaciela. Jeffrey kompletnie nie wiedział, o co chodzi.
-No właśnie-przyłączył się Mike i chwycił Williama za rękę- Może pójdziemy gdzieś w czwórkę?-zaproponował-A tak wracając do naszej porannej rozmowy, to ja nie mogę się z Tobą, kochany, zgodzić. Wolałbym córeczkę, ale skoro Ty wolałbyś synka, to zawsze możemy adoptować dwoje dzieci-ton głosu Mike'a był niesamowity, bardzo wymowny.
-Jesteśmy z Jeffikiem pewni, że będziecie wspaniałymi rodzicami.
-Dość tego, skoro masz już dziewczynę, to po cholerę zawracałeś mi głowę?-dziewczyna towarzysząca Isbellowi ulotniła się.
-Poczekaj, Ty jesteś gejem?-z niedowierzaniem zapytała Williama druga blondynka.
-Nie, ja Ci to...
-Wstydzisz się mnie?-przerwał Baileyowi Mike- Przecież jesteśmy już parą od dłuższego czasu.
Druga blondynka wyszła równie oburzona, krzycząc na odchodne, że to szczyt chamstwa. Ja i Mike się z kolei roześmialiśmy. Skąd myśmy wzięli tak genialny pomysł? No cóż, nie mogliśmy się powstrzymać. William i Jeffrey chyba nie byli specjalnie zachwyceni.
-Tak, bardzo śmieszne... Kiedyś się odegramy-wymierzył w naszą stronę palcem Will.
-Oczywiście-przytaknęłam dość ironicznie braciszkowi.
-Jeszcze chwila i sam bym uwierzył, że jestem gejem-podsumował całą sytuację William.
Wieczorem, spacerkiem podeszliśmy do naszego domu. Jednak chyba było już dość późno. Po czym wnoszę? Nasi rodzice już spali. Napisałam im więc karteczkę: "Idziemy na noc do Jeffa!". Jak szybko przyszliśmy, tak szybko wyszliśmy. Dotarliśmy do domu Jeffreya. Mój przyjaciel zabezpieczył się już w dzień. Wiedział, co nastąpi wieczorem i zakupił potrzebny alkohol. Obejrzeliśmy dość ciekawy horror, jednak jego tytuł wyleciał mi z głowy. W międzyczasie zadzwoniliśmy po pizzę. Było już bardzo późno i byłam w pełni przekonana, że nie dodzwonimy się nigdzie, a jednak zrobiliśmy to i przywieźli nam zamówienie. Oczywiście każdy był głodny, ale nikt nie chciał się ruszyć, aby otworzyć drzwi. I kto musiał iść? No najmłodsza Lili.
-Gnoje, żarcie przyszło!-krzyknęłam, stojąc w progu z pudełkiem pizzy.
  Alkohol już zaczął dawać się nam wszystkim we znaki. Chociażby droga do pokoju Jeffa, była trzy razy dłuższa. Jednak udało mi się znaleźć płytę, a gdy wróciłam na dół, to nawet dałam radę ją włączyć. Chłopaki rozmawiali wtedy o przyszłości, o wyjeździe i o Mieście Aniołów.
-Myszko, -Mike zaczął i pocałował mnie w policzek - pojedziemy razem do Los Angeles i zobaczymy piękny zachód słońca?
Chłopak był już nieźle wstawiony.
-Tak, Kochanie.
Pocałowałam go w usta.
-Jeffrey, a właściwie, gdzie są Twoi rodzice?-zapytał bez owijania w bawełnę Michael. Jedyną reakcją Isbella było lekceważące machnięcie ręką. Nie chciał o tym mówić, nienawidził tego. Jego ojciec dostał nową, lepszą pracę i musiał załatwić całkiem sporą ilość rzeczy w całym kraju, a jego mama musiała mu towarzyszyć. Oficjalnie Jeff był pod opieką opiekunki, ale praktycznie ograniczało się to do telefonu i odebraniu obiadu.
Mike na szczęście nie drążył tematu, a po jakimś czasie poszliśmy spać.

Obudziły mnie promienie słońca wdzierające się przez firanki. Leżałam w ramionach Mike'a. Było mi tam bardzo wygodnie. Chłopak wciąż słodko chrapał. Spojrzałam na postawiony niedaleko zegarek i stwierdziłam, że było już po 13. Już czułam ten ból głowy, który będzie mi towarzyszył przy jakimkolwiek gwałtownym ruchu. Ułożyłam się znów wygodnie na klatce piersiowej McKagana, zamknęłam oczy i już miałam odpływać, gdy do pokoju wkroczył William.
-Wstajemy, kochani, nie mamy całego dnia!-wykrzyczał, a ja, Mike i Jeffrey podnieśliśmy się ze skwaszonymi minami. Mój kochany braciszek rzucił każdemu z nas jogurt. Byłam zadowolona.
-Lepszy byłby kefir-skomentował Mike.
-Trzeba było samemu ruszyć odwłok i sobie, kurwa, kupić ten zasrany kefir.
-Dobra, stary, to tylko drobna uwaga-Mike podniósł ręce w geście obronnym, a William urażony wrócił do kuchni.
Zjedliśmy nasze jogurty. Ja dostałam jagodowy. Braciszek wie, co jego siostra lubi najbardziej. Mike dostał truskawkowy, a Jeffrey brzoskwiniowy. Wtedy nikt z nas nie przepadał za jogurtem naturalnym. Owocowe były o niebo lepsze. Wkrótce William ponownie wkroczył do salonu i podał nam po butelce piwa. "Czym się strułeś, tym się lecz"-zacytował. Kiedy już poczuliśmy się zdecydowanie lepiej, wróciliśmy do domu. Jeffrey został, nie chciał iść z nami, choć mu to proponowaliśmy. 





niedziela, 24 lipca 2016

[GN'R #11] "Akustyk z granatowym pudłem"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

Saul, jak ty i Alex zostaliście parą?
Saul:

Od tamtego wydarzenia minęło już kilkanaście dni, a my powoli wracaliśmy do rzeczywistości.

Tamtego dnia nie widziałem się z Alex, więc postanowiłem do niej zadzwonić. Wykręciłem numer i dość długo czekałem, aż dziewczyna podniesie słuchawkę. Jeden sygnał... Drugi... Trzeci... … Piąty i wreszcie usłyszałem upragniony głos.
-Halo?-w jej tonie wyczułem nutę strachu i wahania, choć miałem nadzieję, że to tylko mylne wrażenie.
-Hej, to ja. Jak tam u Ciebie?-zapytałem, a w domu dziewczyny usłyszałem kobiecy krzyk.
-Wszystko dobrze-starała się mnie zbyć-Przepraszam, ale nie mogę zbytnio rozmawiać, chodzi o coś ważnego?
-Nie, tak tylko zadzwoniłem, sprawdzić, co u ciebie.
-Dzięki, to ja uciekam-czułem, że posłała mi ten wymuszony uśmiech.
-Pa-powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
Czułem, że coś było nie tak, ale postanowiłem, że odwiedzę dziewczynę dopiero rano.
Tak też się stało, wstałem i niemalże natychmiast ruszyłem do domu blondynki. Spojrzałem w górę owego bloku. Blondynka miała otwarte okno, Stanąłem na śmietniku i udało mi się wskoczyć oraz podciągnąć. W ten oto sposób znalazłem się w pokoju panny Blood. Zdjąłem z półki kasetę i włączyłem magnetofon. Tuż po pierwszych dźwiękach muzyki do pokoju wpadła Alexandra owinięta w ręcznik i dłońmi zwiniętymi w pięści, gotowa do ataku na złodzieja, który mógł w tamtej chwili być w jej pokoju, choć chyba nie był to zbyt odpowiedni strój do walki. Przecież bardzo możliwe było, iż się osunie na podłogę, odsłaniając nagie ciało blondynki, nie mówię, że przeszkadzałoby mi to... Skądże..
-Powiedz mi, dlaczego mnie tak straszysz?-zapytała wreszcie zdenerwowana dziewczyna.
-Ja? Straszę? Skąd ten pomysł? -podniosłem ręce do góry w geście obronnym-Przyszedłem tylko zapytać, jak się czujesz?
-Dobrze, dziękuję-spuściła wzrok przy tych słowach, ściemniała, byłem pewien.
Dziewczyna poszła do łazienki, przebrała się i dopiero wtedy mogliśmy na spokojnie pogadać. Nie chciałem naciskać na całą tę sytuację, wolałem dać mojej przyjaciółce trochę czasu. Długo rozmawialiśmy, tak po prostu. Po jakimś czasie dziewczyna zniknęła na krótki moment. Poszedłem za nią. Alex grzebała w bardzo zagraconym składziku przy kuchni. W końcu wydobyła z niego sztywny futerał gitarowy, a ze środka wyjęła Gibsona. Miał już naprawdę parę ładnych lat, ale był w doskonałym stanie. Akustyk z granatowym pudłem, wyglądał świetnie. Miał trochę rozstrojone struny, ale to przecież nie był problem. Nastroiłem instrument i podałem przyjaciółce. Szarpała delikatnie struny. Nie znałem tej piosenki. Wsłuchiwałem się każdemu dźwiękowi. Melodia nie była skomplikowana, ale brzmiała niczym arcydzieło. Byłem zaczarowany. Nagle dźwięki ustały.
-Bardzo ładne-skomentowałem.
-Napisaliśmy to razem z tatą, kiedy byłam jeszcze mała-mówiła ze smutnym uśmiechem na twarzy. Potem podała gitarę mi z prośbą, abym ja coś zagrał.
Znalazłem się w swoim żywiole, zatopiłem się w grze, to również była autorska melodia. Alex się podobała, a ja w grę wkładałem całe serce.


Przez kolejnych kilka dni Alex i Saul się nie widzieli. Mulat dzwonił do dziewczyny, jednak ta zawsze go zbywała. Coś ją męczyło i chłopak to czuł...


Myślałem wtedy o słowach Veroniki. Czy ona na pewno nie koloryzowała? Dopiero po przeczytaniu listu zacząłem się nad tym wszystkim głębiej zastanawiać i doszedłem do wniosku, że Ronnie mogła mieć rację. To w towarzystwie Alex czułem się najlepiej, to jej mogłem zaufać i niezależnie od samego siebie robiłem dosłownie wszystko, aby tylko się przy niej nazbyt nie wygłupić. Przyłapałem się także, że każdej najzwyklejszej czynności towarzyszyły myśli o blondynce. W jej towarzystwie czułem się inaczej... Od rana zastanawiałem się, jak mógłbym jej powiedzieć, co rzeczywiście do niej czułem i jak to zrobić. Coś mnie też jednak martwiło. Kiedy już miałem tę odwagę, chciałem wyjść z nią na spacer i szczerze porozmawiać, ona znajdywała różne wymówki. Zacząłem nawet podejrzewać, że to aluzja do tego, że mam się po prostu odczepić. Postanowiłem jednak ją odwiedzić i porozmawiać twarzą w twarz. Podszedłem do drzwi, były uchylone. Niepewnie wszedłem do środka. W domu panowała cisza, powoli wchodziłem po schodach i gdy byłem już blisko drzwi do pokoju blondynki, usłyszałem cichy szloch, zajrzałem przez szparę w drzwiach i gdy ujrzałem to, co ujrzałem poczułem w tym własny ból.
-Kurwa, Alex. Co ty robisz!?-wszedłem do pokoju krzycząc.
Wyrwałem z rąk dziewczyny żyletkę i odłożyłem na półkę. Na jej nadgarstku widniała cienka, czerwona linia. Przytuliłem Alex mocno do siebie.
-Przepraszam...-wyszeptała łkając.
-Przepraszasz? Przecież byłaś taka dumna, że uwolniłaś się od tego gówna. Co się stało?-zapytałem, dociskając chusteczkę do rany blondynki.
-No bo ja... chciałam to poczuć, dać upust temu wszystkiemu... Saul, bo moja mama... Ona znowu chleje, a ostatnio w domu znalazłam woreczek z brązowym proszkiem... Chciała ode mnie pieniędzy... Ona mnie uderzyła...-płakała, jąkała się, to było straszne. Tak bardzo cieszyła się, że miała znów normalne życie, a tymczasem...
-Straciłam Ronnie, a teraz tracę matkę-kontynuowała-Saul, ja boję się, że Ciebie i Stevena też stracę-płakała, ja wytarłem łzy spływające po jej policzkach.
-Posłuchaj, nigdy mnie nie stracisz. Jesteś dla mnie najważniejsza-uchwyciłem twarz blondynki w swoje dłonie i na jej ustach złożyłem delikatny pocałunek. To była piękna chwila, czułem jej miękkie, ciepłe wargi. Niepewnie spojrzałem w jej oczy pełne zdziwienia.
-Kocham Cię-wyszeptałem niemalże bezgłośnie. Ta kilkunasto sekundowa cisza między nami zdawała mi się trwać wieczność, w końcu blondynka przemówiła.
-Ja też Cię kocham-z jej ust padły magiczne słowa. Ponownie pocałowałem dziewczynę, tym razem już pewniej.
-Alex, nie myśl o tych złych rzeczach. Wszystko musi się ułożyć-dziewczyna posłała mi blady uśmiech-A teraz, czy moja dziewczyna poszłaby ze mną na spacer.
Alex przytaknęła i wspólnie wyszliśmy nad jezioro. 
Rozmawialiśmy sobie tak zwyczajnie, jak zwykle i wtedy pojawił się Adler. Na jego twarzy wciąż brakowało charakterystycznego uśmiechu, ale podnosił się z dołka.
-Cześć, jak tam randka?-posłał nam to niezręczne pytanie.
-Randka?-powtórzyliśmy wraz z blondynką dwugłosem.
-No tak, przecież widać już od jakiegoś czasu, że między Wami coś jest. Myślałem, że już się nie doczekam... Szkoda, że Ronnie tego nie widzi, bardzo Wam kibicowała-jego twarz jeszcze bardziej posmutniała na wspomnienie tamtej nocy. Wspólnie go objęliśmy. Jedno mnie zastanowiło, dlaczego Adler nic mi nie powiedział? Skoro on też to widział... Nieważne... Spędziliśmy nad jeziorem całe popołudnie, a gdy już zaczęło się ściemniać, poszliśmy do Stevena. Chłopak wyjął butelkę z przezroczystym płynem. Tak upłynął nam wieczór. Ja miałem nocować u Stevena, ale Alex uparła się, że musi wracać do domu. Postanowiłem więc ją odprowadzić.




niedziela, 17 lipca 2016

[GN'R #10] "Ona odeszła..."


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

Saul, jak się o tym dowiedziałeś?
Saul:

Było już późno. Coś około drugiej nad ranem, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Oglądałem wtedy jakiś, beznadziejny swoją drogą, film. Podniosłem się z kanapy i ruszyłem w stronę drzwi. Za progiem ujrzałem wkurzoną blondynkę, a obok niej Stevena.
-Co się stało?-zapytałem wpuściwszy ich do środka.
-Jego zapytaj-burknęła Alex, wskazując podbródkiem Adlera.
Blondyn był rzeczywiście przybity, na jego twarzy nie gościł uśmiech, co zdarzało się raczej rzadko. Mało tego, w jego oczach można było dostrzec smutek, żal, tęsknotę. Naprawdę zachodziłem w głowę, co też mogło wywołać u niego taki stan. Spojrzałem na niego, zadając nieme pytanie, jednak on jedynie wzruszył ramionami. Byłem skonsternowany, w tamtej chwili nie wiedziałem co w ogóle mógłbym myśleć. Przeniosłem wzrok na blondynkę.
-No bo ten tu nie mógł mi powiedzieć bez Ciebie.-krzyknęła, chyba sama nie wiedząc, że to nie miało żadnego sensu.
-Saul, możecie być ciszej?-usłyszałem głos z góry.
-Tak mamo, przepraszam- odpowiedziałem i wraz z przyjaciółmi wyszedłem na podwórko, nie chciałem narażać mojej mamy na kolejne krzyki.
-Przejdźmy się, ochłoniecie i może w końcu dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi-zaproponowałem.
-Dobrze, ale czy to, kurwa, jest moja wina? No przecież to nie ja...-nie pozwoliłem jej dokończyć, przytuliłem ją mocno, a kiedy się choć odrobinę uspokoiła, ruszyliśmy przed siebie. Między nami panowała nieznośna cisza. Miałem dość tego wszystkiego, chciałem tylko wiedzieć co i jak. Steven przyglądał się swoim nogom, blondynka poszła w jego ślady, a ja szedłem po prostu przed siebie. Mijaliśmy domy mieszkalne, przeszliśmy się ulicami, którymi jeszcze kilka godzin wcześniej samochody pędziły przed siebie nie zważając na innych uczestników ruchu. Wtedy były całkowicie puste. W końcu blondynka przystanęła i podniosła głowę.
-Dobra ja zacznę, bo się chyba nie doczekam-westchnęła- Steven przyszedł do mnie około północy i pytał, czy aby przypadkiem nie jesteś u mnie. No to mu powiedziałam, że nie. On był strasznie przybity, zresztą dokładnie tak jak teraz-posłała blondynowi gniewne spojrzenie- Zapytałam go, co się stało, a on na to, że przyjdzie rano, że musimy być przy tym oboje, ale ja nie chciałam go puścić, no kurde, przecież sam widzisz, że z nim jest coś nie tak. Ty byś go samego wypuścił?-zrobiła krótką pauzę, nabrała powietrza i kontynuowała-No to wzięłam go za rękę i przyszliśmy do ciebie-założyła ręce na piersiach i przewróciła oczami. Spojrzałem na blondyna, ale on wciąż nic nie mówił, a jedynie patrzył na nas bezradnym wzrokiem, proszącym o pomoc.
-Kurwa, błagam, odezwij się wreszcie!-blondynka zareagowała zbyt nerwowo.
-Stary...-zacząłem prosząco i usłyszałem jego westchnienie.
-No bo...Ja... Ronnie...-bąkał. Patrzyliśmy na niego pytająco. Wyglądał strasznie, a dziś wiem, co sprawiło mu taką trudność, jaką wiadomość musiał nam przekazać i co musiał przeżyć.
-Wczoraj...W nocy... Ona... Ona... A ja widziałem...-rozpłakał się, cholera, mój kumpel beczał. Nadal czekaliśmy na dalsze wyjaśnienia, którego Steven tak bardzo chciał uniknąć.
-Ona odeszła...-wyszeptał.
-Dokąd odeszła?-zapytałem naprawdę głupio, dzisiaj, analizując tę sytuację, znając wszelkie okoliczności, nigdy bym czegoś takiego nie palnął.
-Odeszła, kurwa, nie żyje, strzeliła sobie w łeb, na moich, kurwa, jebanych oczach!-wykrzyczał nawet nie próbując powstrzymać łez i bezsilnie upadł na kolana, zasłoniwszy twarz dłońmi. W oczach blondynki również stanęły łzy, podeszła do Stevena, uklękła przy nim i przytuliła go do siebie, ja zrobiłem dokładnie to samo i trwaliśmy tak dłuższy czas.

Dotarliśmy do domu Alex. Steven dał nam dwie koperty z odręcznie napisanymi naszymi imionami. Jedną z nich zostawił sobie. Blondyn od razu skierował się do łazienki, natomiast blondynka usiadła skulona w rogu salonu, podciągnęła kolana pod samą brodę i tępo przyglądała się ścianie. Ja zrobiłem kawę i przysiadłem się do Alex. Dziewczyna chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że po jej policzkach cały czas płyną łzy. Objąłem ją ramieniem, a ona po chwili wtuliła się w mój tors. Dziewczyna naprawdę zdążyła nawiązać bliską relację z Veroniką.
-Saul, dlaczego ona to zrobiła?-wyszeptała z przerażeniem.
-Może tam jest odpowiedź-zasugerowałem, wskazując podbródkiem na listy i choć dziewczyna nie mogła widzieć mojego ruchu głową, to domyśliła się o czym mówiłem.
-Nie wiem, czy dam radę go przeczytać-wciągnęła głośno powietrze. Właśnie wtedy do pokoju wszedł Steven. Usiadł na sofie i ukrył twarz w dłoniach. Obok niego leżał wciąż nieotwarty list. Bał się, bał się tego, co mógłby w nim przeczytać, dokładnie tak samo jak ja i Alex. Trwaliśmy tak w ciszy raz po raz popijając z kubków czarny napar. Słońce zaczęło wyłaniać się zza horyzontu, a my wciąż siedzieliśmy w salonie. Steven podniósł kopertę i odkładnie obejrzał ją z każdej strony.
-Otwórzmy je razem-głos Stevena był zachrypnięty i pełen bólu. Wspólnie z Alex przytaknęliśmy. Każde z nas chwyciło białą kopertę z własnym imieniem.

***

Veronica chwyciła kartki i swoje ulubione pióro. Płakała, lewą ręką ocierała łzy, a prawą starała się napisać, co naprawdę czuła. Chciała w tych czterech kartkach, w tych kilku słowach zawrzeć wszystko na temat jej decyzji. To nie było proste, nie przyszło od tak. Początkowo była pewna, że to tylko chwilowe, napisze listy, a owe uczucie minie. Już wcześniej tak było. Ile razy kończyła pisać listy pożegnalne, tyle razy zaczynała myśleć o reakcji jej bliskich i właśnie ona ją powstrzymywała. Nie było tak za pierwszym razem, ale może to dlatego, że nie napisała wtedy listów, bo nie miała do kogo. Później miała jeszcze kilka takich ogromnych dołów. Wtedy pisała list do Matta, potem także do Stevena i chęć śmierci zostawała zastąpiona lamentem i długim płaczem. Tego dnia było inaczej. Kończyła już listy, widziała reakcję jej bliskich, Stevena, Alex, Saula, a nawet własnego ojca, który tak jej nienawidził za jej podobieństwo do matki. Jednak tego dnia to jej nie powstrzymało. Czuła, że po raz pierwszy ma wystarczająco odwagi, by to zrobić, że nic jej już nie trzyma. Chciała odejść, zrobić ostateczny krok i dlatego znalazła się z bronią ojca pod tamtym mostem. Kiedy zauważyła Stevena... Zobaczyła w jego oczach strach... Właśnie wtedy naszły ją wątpliwości, wiedziała, że była dla niego ważna i zrobiłaby mu krzywdę swoją decyzją. Chłopak już biegł w jej stronę, ona chciała odsunąć pistolet od skroni, ale ponownie usłyszała wyzwiska ojca, przed oczami stanął jej Matt i blondyna, a do tego wszystkiego pewność, że i tak czekała na nią śmierć spowodowana nowotworem. Dlatego pociągnęła za spust. Ze strachu... Zacisnęła oczy, zęby i usłyszała ogłuszający wystrzał. Później nie czuła już nic. Widziała ciemność. Siedziała skulona, a dookoła niej panowała ciemność. Policzki miała mokre od łez. Odetchnęła, spojrzała w lewo i zauważyła te krótkie, blond włosy i niebieskie oczy. Widziała, że to zrobiła, przytuliła siostrę. Wreszcie ponownie były razem, naprawdę razem. Wspólnie odeszły, pochłonęła je ciemność...


*** 



Poczułem się dziwnie czytając mój list, ale przeniosłem swój wzrok na Alex, która płakała i nie potrafiła tego powstrzymać. Przytuliłem ją mocno do siebie. 

-Ciiii...-szeptałem, bowiem w tamtej sytuacji nie było żadnych słów otuchy. Trwaliśmy tak przez chwilę, a potem dołączył do nas blondyn i gładził plecy dziewczyny. Każdy z nas był dobity.




Alex, co z pogrzebem? (14 VII 1982)

Alex:

Dzień pogrzebu Ronnie wspominam dziś jak okropny sen. To był smutny dzień dla nas wszystkich. Niepewnie weszliśmy do domu pogrzebowego. Dziewczyna leżała w trumnie z lustrem odbijającym nienaruszoną strzałem część twarzy. W niewielkim pomieszczeniu siedzieli zapłakani członkowie rodziny Veroniki. Najgorzej wyglądał pan Loutner, który pozostał sam, bez córek i żony. Cały czas siedział przy trumnie i trzymał dłoń najmłodszej córeczki. Trzymałam ręce Saula i Stevena. Wzajemnie dodawaliśmy sobie otuchy i każde z nas starało się być twardym, jednak żadnemu się to nie udało. Płakałam, Steven i Saul też. To wszystko było dla nas trudne, dla mnie trudne. Tak naprawdę dopiero poznałam Veronikę, polubiłam ją, a ona tak nagle odeszła. Nie potrafiłam sobie wyobrazić bólu, jaki musiał czuć Steven. Przyglądałam się jej zamkniętym powiekom, bladej twarzy i przypomniałam sobie każde słowo z listu. Ten opis sytuacji, który kiedy czytałam, łzy płynęły po moich policzkach, przeprosiny i ta dobitna aluzja o mnie i Saulu, na którą początkowo nie zwróciłam żadnej uwagi. Każde słowo przepełnione było bólem i cierpieniem. W całej tej sytuacji najgorszy był moment spuszczania trumny. Stałam nieruchomo wpatrując się w ziemię, wiał zimny wiatr, Wszyscy zgromadzeni ronili łzy, a po jakimś czasie rozeszli się. Pozostaliśmy jedynie my i Pan Loutner.

-Chodźmy już-wyszeptał ku mnie i Stevenowi Saul. Adler nie odpowiedział nic, nie przeniósł nawet wzroku na mulata, cały czas stał ze wpatrywał się w tablicę z nazwiskiem przyjaciółki. Ja z kolei kiwnięciem głowy zaprzeczyłam. Mijały kolejne minuty, zaczęło się robić zimno, ale ani mnie, ani Adlerowi nie robiło to różnicy. Stałam niczym przykuta, nie potrafiłam się ruszyć. To wszystko wywarło na mnie ogromny szok. Zatęskniłam za moim dzieciństwem, szczęśliwym dzieciństwem, gdzie jedynym problemem było nieposiadanie najnowszego modelu samochodziku lub najśliczniejszej lalki. Ponownie chwyciłam Stevena za rękę, aby dodać mu otuchy, a drugą dłoń splotłam z palcami Hudsona. Odeszliśmy. Przez całą drogę powrotną nie odezwaliśmy się do siebie słowem. 



niedziela, 10 lipca 2016

[GN'R #9] "Krople krwi splamiły białe koperty"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:


Alex, ostatni poranek Ronnie spędziła z tobą, prawda?
Alex:

Tak. Wstałam dość wcześnie, jak to zresztą miałam w zwyczaju, zeszłam do kuchni i rozejrzałam się dookoła. Mamy nie było.
-Dziwne-pomyślałam-Przecież miała dziś mieć wolne.
Choć ostatnio takie sytuacje zdarzały się coraz częściej. W lodówce nie było zbyt wiele: jakaś wędlina, ogórek, sok i mleko. Zdecydowałam się jedynie na szklankę soku. Karton wyrzuciłam i wolnym krokiem skierowałam się z powrotem na górę. Włączyłam kasetę w magnetofonie, ustawiłam odpowiednią dla mnie głośność i skierowałam się do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, nie tracąc przy tym ani jednego dźwięku granego na gitarze przez Joe'go Perry'ego i ani jednego słowa śpiewanego przez Stevena. Ubrałam się w szorty i czarną koszulkę, włosy związałam w wysoki kucyk i wyszłam z łazienki. Zastanawiałam się, co mogłabym robić tamtego dnia. Zaczęłam więc zmywać naczynia, które stały w zlewie od kolacji i kołysałam biodrami w rytm muzyki. W końcu usłyszałam pukanie do drzwi. Zdjęłam z rąk gumowe rękawice i wpuściłam do mieszkania Veronicę. Była uśmiechnięta, przytuliłyśmy się na powitanie i zaprosiłam dziewczynę do środka. Muzyka właśnie ucichła, co znaczyło, że kaseta się skończyła. Zaparzyłam kawę i postawiłam na stole ciastka, które znajdowały się w szafce. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, było naprawdę miło. Veronica opowiadała o ostatnim spotkaniu z Mattem i jakiż to ciekawy miała sen. W końcu zeszło też na inny temat.
-Ty i Saul to coś poważnego?-zapytała prosto z mostu, a ja omal nie zadławiłam się kawą.
-Co masz na myśli?-dopytałam, miałam szczerą nadzieję, że chodzi jej o naszą przyjaźń. Tak standardowo, czy długo się znamy i jak często się widzimy, takie pierdoły. Oczywiście było inaczej. 

-No bo wtedy w lesie widać było, że między Wami jest coś więcej.
Prawdę mówiąc, wiedziałam, że taka będzie jej odpowiedź.
-Naprawdę wydawało Ci się. Nas łączy jedynie przyjaźń-zapewniłam brunetkę, a ta po prostu odpuściła, choć po jej minie można było poznać, że wcale mi nie wierzyła. Próbowała mnie jeszcze kilka razy o to zaczepić i dopytać, jednak ja skutecznie unikałam tego tematu.

Minęło sporo czasu. Wraz z Veronicą naprawdę się nagadałyśmy i przy okazji wymieniłyśmy kilkoma doświadczeniami. Dziewczyna w pewnym momencie spojrzała jednak na zegarek i stwierdziła, że musiała już iść, miała bowiem umówione spotkanie z Mattem. Opuściła mnie, a ja zajęłam się czytaniem książki losowo zdjętej z półki w moim pokoju. Była faktycznie wciągająca, więc nim się obejrzałam był już późny wieczór, a za mną 300 stron książki. Zastanowiło mnie jednak jedno, mamy wciąż nie było w domu. Zmartwiłam się. Napiłam się wody, którą zabrałam wcześniej z lodówki i w końcu kamień spadł mi z serca. Usłyszałam przekręcający się w drzwiach klucz.

11 VII 1982
Narrator:

Veronica była coraz bliżej celu. Mijała rodziców z malutkimi dziećmi i dziewczyny niewiele młodsze od niej wracające z galerii do domów. Do miejskiego parku zostało już tylko kilka kroków. Przejrzała się w wystawowej szybie i poprawiła niesforne kosmyki włosów, które Matt, mimo jej wszelkich starań, zawsze czochrał. Była gotowa na spotkanie ze swoim chłopakiem, swoim księciem z bajki. Odwróciła się, jednak szybko tego pożałowała. Na jednej z ławek siedział Matt, ale nie był sam. Co gorsza jego dłonie obejmowały biodra jakiejś blondyny, która siedziała okrakiem na jego kolanach, a jego usta przyklejone były do jej ust. Była w ogromnym szoku. Łzy stanęły w jej oczach. Jej Matt, jej książę, jej przyjaciel lizał w tamtej chwili jakąś farbowaną blondynę z przeogromnymi cyckami. Coś ukuło Veronikę w sercu. Spuściła wzrok i powoli skierowała się z powrotem do domu. Oglądała pozdzierane czubki swoich ulubionych czarnych trampek. Widziała coraz mniej, słone łzy spływały po jej policzkach jedna za drugą, tym samym pozostawiając ciemne smugi. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Jednak nagle zauważyła go przed sobą, choć może nie tyle niego samego, co jego buty. Zastąpił jej drogę i zaczął mówić do dziewczyny tym swoim seksownym tonem. Ona nie podniosła jednak głowy.
-Ronnie, dokąd idziesz? Przecież mieliśmy się spotkać w parku.
Chwycił dłonią jej podbródek i uniósł go w górę tak, aby spojrzała prosto w jego oczy. Wciąż się nie odzywała. On patrzył w jej smutne, zapłakane oczy i ciemne smugi na policzkach.
-Płakałaś? Co się stało?-pytał, przybierając swój troskliwy ton. Zawsze gdy go używał, dziewczyna rozpływała się. Przygryzła dolną wargę z bólu, zgryzoty.
-Ronnie...-przekonywał.
-Przestań, puść mnie!-wykrzyknęła i odsunęła się od niego na kilka kroków.
-Ronnie, ale o czym ty mówisz?
-Była w parku i widziałam, jak obściskiwałeś się jakąś laską i nie tłumacz mi, że to przypadek, że wcale nie chciałeś. Miej honor. Nie oszukuj mnie i siebie. Kurwa, ona w parku się przed tobą prawie rozebrała.
Był w szoku. Nie miał pojęcia, że dziewczyna widziała choć odrobinę, poza tym nie wiedział, że jego Ronnie była w stanie komukolwiek się tak postawić. Wszyscy wiedzieli, że się zmieniła, odkąd go poznała, oprócz niego. To była postawa obronna jaką przybierała przeciw całemu światu. Kiedy zjawiał się On, Ona była inna, szczersza niż przy kimkolwiek innym. Tylko w jego towarzystwie potrafiła rozpłakać się bez powodu. Jedno się nie zmieniło. Nadal nie potrafiła mówić o swoich uczuciach, ani jemu, ani komukolwiek. Chciała sama sobie z nimi poradzić, tylko , to nie było proste. Potrafiła odszczeknąć się każdemu, ale nie jemu. Kochała go i czuła, że nie musi przed nim zgrywać zimnej suki, którą tak naprawdę przecież nie była. Była wrażliwa i on to wiedział. Wiedział to także Steven, aczkolwiek przy nim czuła się mniej swobodnie. W końcu tylko Matta nazwała „Księciem”. Tak się stało tuż po tym, jak uratował jej życie. To zdarzyło się pewnego chłodnego letniego wieczora, już trzy lata wstecz. Dziewczyna miała wtedy 15 lat i dowiedziała się, że jej mama była chora. Nowotwór zabrał jej starszą siostrę, a wtedy miał zabrać także matkę. Naprawdę nie miała siły, była pewna, że i ją czeka właśnie taki los. Po półrocznej walce, mama dziewczyny przegrała. Veronica wcale nie miała zamiaru czekać aż rak zaatakuje. Wolała popełnić samobójstwo. Wydawało jej się, że to jedyne wyjście. Chciała umrzeć godnie, a przegrana z rakiem według niej wcale nie była czymś 'godnym'. Śmierć samobójcza też nie, ale stwierdziła, że to drugie to jednak lepsza opcja. Mniej hańbiąca niż leżenie i pozwolenie, bo w końcu nie było innej drogi i pozwolenie rakowi za zeżarcie twojego organizmu. Wiedziała dlaczego chciała odejść, dlatego śmierć miała być spokojna. Poszła nad rzekę, zabrała pistolet ojca i usiadła pod mostem. Myślała, zaczęły nadchodzić ją wątpliwości. Strzeliła w widoczny sobie krzak, aby dowiedzieć się jaki był opór spustu. Już wszystko wiedziała. Przystawiła sobie broń do głowy i zacisnęła oczy. Nagle pojawił się pewien szesnastolatek, miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem, więc widziała owinięte bandażami przedramiona. Lufa pistoletu wciąż oparta była o skroń dziewczyny. Podszedł do niej spokojnym krokiem i usiadł obok niej na zimnej kostce brukowej. Zabrał z jej dłoni pistolet. Nie protestowała, a on widział w jej oczach wahanie. Zauważyła, że przez bandaże przebijały się czerwone plamy. Chłopak nie pytał o nic, objął ją ramieniem, tego potrzebowała. Przesiedzieli tak do samego rana. Tamta noc połączyła ich losy, a ten dzień je rozwiązał.

W tamtej chwili świat stał się niesamowicie dziwny, jej przyjaciel, książę, chłopak, kochanek ją zdradził. Ominęła go i ruszyła przed siebie.
-Ronnie!-chłopak wołał za nią, jednak ona się nie odwróciła, a jedynie w powietrze uniosła skierowany do niego środkowy palec. Nie wiedział, co zrobić, jego księżniczka odeszła przez niego. Patrzył jak znika za zakrętem. To jedyne, co mógł zrobić, wiedział, że nigdy mu nie wybaczy.

Dziewczyna odeszła, przez chwilę błąkała się po najciemniejszych zakamarkach Clevland. Nie wiedziała ile owa 'chwila' trwała. Jednak z całą pewnością dłużej niż dziesięć minut. W jej głowie rodziło się tysiące pytań: „Czy się z nią pieprzył?”, „Czy to długo trwało?” , „Czy ona mu nie wystarczała?'”, „Czy w ogóle ją kochał?”, „Czy kiedy ją przytulał, myślał o niej czy o blondynie?” i wiele innych. Nie miała już siły płakać i szlochać, wróciła do domu. Ojciec pił w salonie. Od dłuższego czasu nie robił nic innego. Pił, spał, miał kaca, więc znowu pił, by się go pozbyć. Odór wódy roznosił się po całym mieszkaniu.
-Gdzie byłaś, mała suko?-odezwał się tym zapijaczonym głosem i niestety choć nie było to proste, zrozumiała owe pytanie. Puściła je mimo uszu i skierowała się do kuchni. Pan Loutner stoczył się tak po śmierci żony. Miał żal do Veroniki. Była tak podobna do matki. Każde spojrzenie w jej stronę przypominało mężczyźnie o stracie ukochanej żony. Gdy był trzeźwy unikał córki, a gdy był pijany, obrażał ją. Tego dnia właśnie to był gwóźdź do trumny.

Ojciec przyszedł za dziewczyną do kuchni. Chwiał się na nogach, alkohol już bardzo dał się we znaki.
-Nie usłyszałem odpowiedzi na pytanie.
-Była u znajomych-powiedziała cicho i niepewnie.
-Nie kłam!-krzyknął-Byłaś u tego swojego kochasia. Co, dobrze Cię zerżnął?
Dziewczyna nie umiała już powstrzymać łez, odwróciła się i zwinnie opuściła kuchnię. To cholernie zabolało. Ojciec nigdy nie lubił Matta, uważał, że sprowadził Veronikę na złą drogę, ale takich słów nie słyszała. Chwyciła kilka kartek, coś na nich nabazgrała, włożyła do kopert i spakowała do plecaka. Wyjęła z szuflady żyletkę, którą zabrała kiedyś Mattowi, aby ten nie robił więcej głupot i wsadził do kieszeni spodni, potem po cichu weszła do pokoju rodziców, który wtedy przypominał raczej muzeum poświęcone jej matce. Z szafki wyjęła pistolet ojca. Ten sam, który trzy lata wcześniej Matt zabrał z jej dłoni. Poszła pod ten sam most. Nie pomyślała tylko o jednym, że kiedy szła, ze swojego okna zobaczył ją Steven. Jego przyjaciółka wydała mu się dziwna, toteż założył spodnie i poszedł w tę samą stronę. Dziewczyna uklękła pod mostem, na zimnej kostce brukowej. Czuła się, jak wtedy, kiedy miała piętnaście lat. Przypomniała sobie śmierć siostry i matki i po raz kolejny pomyślała, że ją również czekałby taki los. Wyjęła cztery koperty i położyła obok siebie. Po raz kolejny przed jej oczami pojawiła się postać Matta z tą lafiryndą na kolanach, a na dobitkę ojciec, który od śmierci matki traktował ją jak szmatę. Wydobyła z kieszeni żyletkę i na swoim przedramieniu wycięła słowo „PRZEPRASZAM”. Potem wyjęła pistolet i przyłożyła lufę do swojej skroni. Właśnie wtedy w świetle latarni zauważyła Stevena, który biegł w jej stronę. Po jej policzkach płynęły łzy, zawahała się.
-Veronica! Nie!-usłyszała krzyk, przełknęła ślinę, starając się pozbyć uczucia ogromnej guli w gardle i pociągnęła za spust, szepcząc ciche „Przepraszam” w stronę przyjaciela. Nagle upadła na lewy bok. Krople krwi splamiły białe koperty. Steven przystanął, nie wiedział co ma robić, biec do przyjaciółki czy raczej do automatu i wzywać karetkę. Upadł przy Veronice i płakał. Zabrał cztery kartki zaadresowane do niego, Saula, Alex i ojca dziewczyny i pobiegł do automatu...






niedziela, 3 lipca 2016

[GN'R #8] "ColtM1911"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

7-21 VII 1982


Minęły te trzy dni i w ten oto właśnie sposób siedzieliśmy w autokarze, który miał nas zawieźć na owy obóz. Mama urobiła tatę, dzięki czemu nie zrobił nam awantury przed samym wyjazdem, a jeszcze cieszył się, bo mógł spędzić z nią czas sam na sam. Mieli tam przyjechać ludzie z różnych miast z całego kraju. Osób była masa, dlatego wszyscy zostali podzieleni na kilka grup, a następnie każda z nich przewieziona była do innego miejsca. Pod względem technicznym było to bardzo dobrze rozplanowane. Już na samym początku otrzymaliśmy długie spodnie moro wraz z białą i czarną bokserką. Od samego rana, gdy tylko przybyliśmy na obóz, mieliśmy ćwiczenia sprawnościowe. Tor był bardzo długi i rzeczywiście wymagający sprawności fizycznej czas, a w takiej sytuacji kapral stojący Ci nad głową i pokrzykujący na Ciebie jedynie bardziej Cię denerwuje, a jego obecność staje się niesamowicie irytująca. Potem mieliśmy obiad, czyli po talerzu grochówki i krótką przerwę. Traf chciał, że akurat w naszej grupie dziewczyn było niewiele, a chłopaków o seksistowskich poglądach nie zabrakło. Wracałam właśnie z toalety, gdy kilku takich zastąpiło mi drogę.
-Nie boisz się wśród tylu mężczyzn, przecież to może być niebezpieczne, a poza tym chyba nie chcesz sobie połamać paznokietków-palnął jeden z nich za pozostała trójka zawtórowała mu śmiechem.
-Dobre-odrzekłam, a jego mina lekko zrzedła-Gdyby nie brat to może bym się i bała.
-Ale widzisz, tu braciszka nie ma, jesteś sama... Nikt nie stanie w twojej obronie, tu trzeba być twardzielem-kładł naciska na każde słowo, aby podkreślić istotę jego wypowiedzi.
-Koniec tego pierdolenia, spójrzmy, jakie są realia. Jesteś ode mnie o trzy i pół centymetra niższy, dodatkowo już gołym okiem widać, kto jest zwinniejszy-mówiłam z tą wyższością, która sprawiała, że nawet najtwardszym kolesiom miękły kolana.
-Posłuchaj Maleńka, nikt nie będzie mi groził, poza tym moja zwinność nie ma tu nic do rzeczy, ważna jest siła, której twoje wiotkie rączki nie posiadają-jego triumfalny uśmieszek doprowadzał mnie do szału. Kopnęłam go więc w krocze, on zgiął się w pół i jako premię poczęstowałam go lewym prostym. Chłopak pociągnął za moje związane w kucyk włosy, a chwilę później poczułam uderzenie w brzuch. Chwyciłam za obolałe miejsce i niemalże natychmiast otrzymałam siarczysty policzek. Zaczęliśmy się szarpać, chłopak dopchnął mnie do ściany i uderzył pięścią w moją skroń, śmieszna sprawa, bo noszony przez niego na serdecznym palcu różaniec, rozciął moją skórę. Nie minął moment, a w ramach odwetu również potraktował mnie lewym prostym, po czym pozostał mi siny ślad pod okiem. Adrenalina dodała mi siły, pchnęłam chłopaka przed siebie i gdy już byliśmy wystarczająco daleko od ściany, wykonałam siad na ziemi i za pomocą nogi przerzuciłam chłopaka za moje plecy. Usiadłam na zdezorientowanym przeciwniku i zaczęłam go okładać. Miał on nie tylko sińca pod okiem i rozciętą skroń, ale także rozwalony nos, rozciętą wargę i obolałe plecy. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że chłopak był naprawdę silny przez co obrócił mnie i wtedy to on siedział na mnie okrakiem. Mój nos także ucierpiał, a dodatkowym upiększeniem stał się siny policzek. W międzyczasie nie zauważyłam, że te przydupasy mojego przeciwnika zniknęli i zdążyli przyprowadzić kaprala, opowiadając mu oczywiście historię, kiedy to rzuciłam się na tego gnoja. Pozycja w jakiej nas zastali niestety nie sprzyjała mojej sytuacji, no bo jak miałby mi pomóc fakt, że przytrzymując go kolanem, okładałam go po twarzy i żebrach.
-Oboje wstać, w tej chwili!-rozległ się krzyk kaprala-Nazwiska!
-Bailey- odpowiedziałam pewnie.
-Richard- dodał również mój przeciwnik.
-Bailey!-rozległ się krzyk.
-Tak jest!-stanęłam na baczność i czekałam na dalszy rozwój sytuacji.
-Pierwszy dzień, a ty już sprawiasz kłopoty...-pokręcił kpiąco głową-A ty co, Richard, tak po prostu dałeś się sprać dziewczynie?!-zwrócił się do mojego przeciwnika. Przez chwilę trwała nieznośna wręcz cisza-Richard, spadaj stąd, umyj się, za chwilę zaczynamy kolejne ćwiczenia-chłopak natychmiast zniknął-Natomiast ty, Bailey, w tej chwili sto pompek!- bez najmniejszego zawahania padłam na ziemię i robiłam swoje, tymczasem kapral powiedział, że nie widział, aby dziewczyna
tak zmasakrowała chłopaka i to pierwszego dnia. Potraktowałam więc to jako komplement.
Przed następnymi ćwiczeniami odbyło się odczytanie listy. Nazwisk rozpoczynających się na literę „A” nie było zbyt wiele, toteż szybko odczytano nasze nazwisko.
-Bailey!-rozległ się krzyk, a z szeregu wystąpiłam ja i William. Mężczyzna podszedł do nas i zmierzył wzrokiem- Co do kurwy...-przeklął pod nosem-Jesteście rodzeństwem?-zapytał po chwili.
-Tak jest.-odpowiedzieliśmy wspólnie.
-Do generała mówi się...?!
-Tak jest, Panie generale!-poprawiliśmy się.
-Co za idiota spisywał listę? Dlaczego, do jasnej cholery, nazwisko 'Bailey' się nie dubluje? Kto do kurwy wprowadza tu taki zamęt?-rozległy się wyzwiska generała. Chyba osoba, która układała listę, potem miała kłopoty- Bailey'owie, wstąp!
Dalsze nazwiska skończono czytać bez żadnych problemów. W tej właśnie chwili zostaliśmy podzieleni na osiem sześcioosobowych oddziałów. Polegało to na tym, że w każdym były trzy osoby z jednego miasta i drugie tyle z innego. Tylko nasza trójka była z Lafayette, więc nie było się czym martwić, a do naszego oddziału dołączyli ludzie z Seattle. Nie mieliśmy jednak czasu, aby choć chwilę porozmawiać i się zapoznać, ponieważ niemal natychmiast rozpoczęły się kolejne ćwiczenia. Tym razem była to czysta międzyoddziałowa rywalizacja. Ciężko się było zorganizować przez podarowane nam na to 3 minuty. Na szczęście w naszej drużynie zadania rozdzielił ktoś, kto miał do tego dryg, William Bruce Bailey. Dzięki jego szybkiej analizie sytuacji i poprawnym wyciągnięciu wniosków, każdy otrzymał zadanie idealne dla niego. Sześć konkurencji, sześciu zawodników i sześć zwycięstw. Biegi, skoki wzwyż, wspinaczka, skok w dal, rzut piłeczką palantową i na koniec pływanie w okolicznym jeziorze. Wspaniała organizacja robi swoje. Już na sam koniec dnia odbyła się sztafeta szwedzka. Wybraliśmy czwórkę reprezentującą nasz oddział. Najpierw Michael- 400m, potem William- 300m, dalej Ash- 200m i ja- 100m. Szło nam świetnie początkowo długonogi chłopak zapewnił nam prowadzenie. Mój braciszek dotrzymał mu tempa, Ash nieco zwolnił, ale nieznacznie, dzięki czemu żadna inna drużyna nas nie przegoniła. W końcu pałeczka dotarła w moje ręce. Ruszyłam z kopyta, biegłam najszybciej jak potrafiłam, przeciwnicy widzieli wyłącznie moje plecy i niestety choć to krótki dystans w połowie drogi źle ustawiłam stopę i poczułam w niej okropny ból, szybko zmieniłam nogę, lecz przy kolejnym kroku nie dałam rady ustać i upadłam. Wszyscy byli pewni, że już nic z tym nie zrobię, ale ja się nie poddałam, podniosłam się i na lewej nodze skacząc jako czwarta dotarłam do mety. Zaraz po przekroczeniu wyznaczonej linii postawiłam swoją prawą nogę na ziemi, a z moich ust wydarł się przeraźliwy krzyk i po raz kolejny zaliczyłam bliższe spotkanie z ziemią. Natychmiast podbiegł do mnie Michael, a zaraz za nim William i Jeffrey. Podszedł do nas również kapral i kazał zaprowadzić mnie do pielęgniarki. Mike wziął mnie na ręce, nim mój brat zdążył zaprotestować. Ja za to na pewno wyglądałam wtedy pięknie z podbitym okiem, sinym policzkiem, rozciętą skronią i bolącym nosem. W pakiecie dochodziła rozwalona kostka. Całość krzyczała „Uwaga, łamaga!”. Moja kostka była rzeczywiście skręcona, więc miałam przynajmniej trzy dni ćwiczeń z głowy. Przyjemnie... Czy ja naprawdę musiałam załatwić się tak już pierwszego dnia? Oczywiście na wieczór, tuż przed odprawieniem nas do łóżek, dostaliśmy ostatnie zadanie. Było nim wybranie 'głowy' oddziału. W naszej grupie został nim bezkonkurencyjnie William. On nadawał się do tego najlepiej.
W tymże „baraku” sypialnianym każdy oddział miał swój, przypadający na niego pokój i właśnie wtedy mogliśmy się nagadać. Naprawdę lepiej trafić nie mogliśmy. Ludzie, z którymi mieszkaliśmy byli naprawdę sympatyczni, a Mike tamtego wieczora nie odstępował ode mnie ani na chwilę. Tak samo Will, który obserwował każdy jego ruch, co było przynajmniej dziwne.
Rano, wcześnie rano była pobudka. Wszyscy poszli na zbiórkę, a ja musiałam gnić, cały dzień gnić w łóżku. Strasznie mi się nudziło. Wyobraziłam sobie, jak robili pompki, przysiady, wspinali się, biegali przez płotki i zrobiło mi się tam strasznie smutno samej. Podczas przerwy obiadowej na chwilę wpadł do mnie Mike i opowiedział mi, jak tego dnia biegali, wspinali się, pływali i naprawdę im tego zazdrościłam. Niestety mój kolega szybko musiał wracać na obiad, a ja znów nudziłam się okropnie.
Dzięki Bogu po trzech dniach mogłam wrócić do gry. Ćwiczenia sprawiały mi radość. Nie było żadnego opierdalania się z mojej strony, wręcz przeciwnie, robiłam wszystko najlepiej, jak tylko umiałam. Całe przedpołudnie biegaliśmy, nie było ważne, że akurat tego dnia padał deszcz. Niektórym faktycznie to przeszkadzało, ale ja czerpałam z tego przyjemność. Bieg był niesamowicie męczący, a krople wody dawały poczucie choć odrobiny chłodu. Popołudniu mieliśmy zapoznanie z bronią palną i ogólnym wyposażeniem armii amerykańskiej. Obejmowało ono między innymi pistolet ColtM1911, KarabinekM231 FPW, granat obronny M67, bagnet M7 do karabinków M16 i M4, granatnik automatyczny M19 MOD3, przeciwlotniczy zestaw rakietowy Stinger, opancerzone transportery M2 Bradley i inne równie ważne w walce i obronie przedmioty. Następnie kilka informacji o broni palnej:lufowej i rakietowej. Było tego naprawdę dużo i nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Wszystko było niesamowite. Deszcze nie przestał padać, toteż zrezygnowano z nocnej przebieżki i mogliśmy wrócić do baraku.
Czas mijał bardzo szybko. Każdego dnia robiliśmy coś przyjemnego. Bieganie, pływanie, ćwiczenia sprawnościowe, strzelanie do celu, poznawaliśmy dogłębniej wyposażenie naszej armii i spotykaliśmy się z coraz to nowymi broniami. W ten właśnie sposób, na takich rzeczach upłynęły nam całe dwa tygodnie. Czekało nas ostatnie, ale najdłuższe pod względem trwania zadanie grupowe. Każdy oddział miał jednakową szansę. Był to wyścig z czasem i jednocześnie walka o przetrwanie. William wymyślił cały plan. Wiedział jak atakować inne grupy i jak rozłożyć czas wędrówki w stosunku do czasu przeznaczonego na sen. Każdy z nas został wyposażony w specjalny „mundur” i pistolety podobne do tych, przeznaczonych do paintballa, strzelały jedynie mniejszymi kulami farby. Osoba postrzelona wypadała niestety z gry. My mieliśmy plan i nie oczekiwaliśmy żadnych strat w ludziach. Nagroda skrywała się na samym środku mapy, oznaczona znakiem 'X'. Każda drużyna zaczynała zabawę z innego punktu i tej samej odległości. Pierwszej nocy nie spaliśmy, wykorzystaliśmy ją na zapewnienie sobie przewagi czasowej. Odpoczęliśmy chwilę o wschodzie słońca i ruszyliśmy dalej. Namierzyliśmy drugi oddział, wszyscy spali. Nawet stróż podsypiał, co znacznie ułatwiło nam zadanie. Wspięliśmy się na okoliczne drzewa i rozpoczął się atak. Każdy strzał padał z innego drzewa i w losowej kolejności, dzięki czemu trudniej było nas zlokalizować. Większość okazji została odpowiednio wykorzystana. Zawiedziony oddział powrócił do baraku i następnego dnia miał zajęcia. Rozłożyliśmy się na zajętym terenie i spokojnie przespaliśmy noc. Obudziliśmy się i ruszyliśmy do przodu tuż przed wschodem słońca. Po krótkim marszobiegu namierzyliśmy kolejny oddział. Zamierzaliśmy powtórzyć poprzednią akcję. O zachodzie słońca, gdy wszyscy z nich byli zajęci układaniem się do 'snu' i gdy rozpalali ognisko, my cicho zajęliśmy miejsca na drzewach. Rozpoczęliśmy atak późną nocą. Zdezorientowany oddział nie miał z nami żadnych szans. Ponownie wykorzystaliśmy miejsce po pokonanym oddziale i postanowiliśmy się chwilę przespać, to znaczy reszta naszego oddziału. W tym czasie ja i Michael mieliśmy wartę. W milczeniu spoglądaliśmy ku drzewom w zasięgu naszych wzroków.
-Jak spędziłaś tu czas?-zapytał nagle blondyn.
-Było naprawdę fajnie. A Tobie się podobało?-odpowiedziałam na zadane pytanie dość nieśmiało. Chłopak miał w sobie coś niesamowitego. Sprawiał, że głos wiązł mi gardle.
-Jasne.-krótka, zwięzła odpowiedź, kogoś mi w tamtej chwili przypominał. Między nami znów zapanowała ta niezręczna cisza. Dopiero po chwili blondyn znów się odezwał.
-Wspominałaś kiedyś, że razem z Willem i Jeffem grywacie różne covery-zaczął.
-Mhm-przytaknęłam mu.
-Na czym grasz?-zapytał w końcu.
-Na perkusji-odpowiedziałam po raz kolejny dość niepewnie-A Ty na czymś grasz?
-To zależy od ochoty. Choć ostatnio skupiam się na basie.
Chłopak spojrzał na mnie i zaśmiał się lekko.
-Co?-zapytałam blondyna, a na moją twarz również wstąpił uśmiech.
-Nic, po prostu, ładniej Ci bez tej śliwy pod okiem, sinego policzka i zaschniętej krwi pod nosem- uśmiech nie schodził mu z twarzy na wspomnienie tej sytuacji, gdy w tak opłakanym stanie niósł mnie do pielęgniarki.
-Dzięki-rzuciłam z szerokim już uśmiechem. Chłopak chwycił delikatnie moją dłoń.
-Dziewczyno, jakie Ty masz zimne ręce-skomentował i nie czekając na moją reakcję, złapał obie ręce, aby ogrzać je choć odrobinę. Faktycznie noc była wyjątkowo chłodna-Trzymaj-zdjął swoją bluzę i narzucił na moje plecy.
-Dziękuję-nagle zauważyłam, że nasze twarze dzielą już tylko milimetry. Na swoim policzku poczułam jego ciepłą dłoń, a chwilę później jego oddech na swojej skórze. Chyba zawahał się przez krótki moment i chciał zobaczyć moją reakcję i zauważywszy, że nie protestowałam, złożył na mych ustach pierwszy, delikatny pocałunek, który odwzajemniłam. Każdy kolejny był coraz zachłanniejszy. Myślałam o tym od momentu, gdy wziął mnie na ręce. Nie chciałam kończyć tej chwili. Jednak za naszymi plecami usłyszeliśmy głos.
-Czy ja Państwu przypadkiem nie przeszkadzam?-zapytał.
-Owszem braciszku, przeszkadzasz-pokazałam mu język. William podszedł do mnie i pogłaskał po głowie, na co ja zareagowałam krótkim fochem, który szybko zmienił się w uśmiech posyłany bratu.
-Cieszę się, widząc Twój uśmiech Lili-puścił mi oczko-Ale jeśli ją skrzywdzisz, to będziesz miał ze mną do czynienia-wysyczał w kierunku Michaela.
-William, przestań-skarciłam brata. Poskutkowało, opuścił nas i wrócił do namiotu.
-Pamiętajcie, mamy wstać przed wschodem słońca-rzucił na odchodne.
-Kochany Braciszek-spuentowałam.
-Martwi się o Ciebie, to dobrze-blondyn posłał mi ciepły uśmiech.

Wszyscy szybko zebrali dupy i zaczęliśmy kolejną wędrówkę. William miał plan, wtajemniczył w niego wszystkich i właśnie w taki sposób nagle przed nami zauważyliśmy szósty oddział. William zaczaił się, podbiegł i pojmał zakładnika, reszta z nas trzymała przeciwników na muszce.
-Rzućcie broń-powiedział stanowczo Will, spotkał się jednak z oporem-Rzućcie albo to nie skończy się dobrze ani dla tego chłopaka, ani dla Was. Jeden niewłaściwy ruch i moi przyjaciele zaczną strzelać-wytłumaczył Bailey. Tym razem poskutkowało.

-Klękać-kolejny rozkaz Williama-Klękać, kurwa-tak też się stało. Jeffrey, Ash i Railey związali przeciwnikom ręce za plecami.
-Teraz zwiążcie też jego-dokończył William i odepchnął chłopaka w taki sposób, że ten upadł na twarz. Wiem, że to nie było dla niego proste. Przystawienie pistoletu do łba jakiemuś kolesiowi i groźby? To nie w jego stylu. Pistolety grupy szóstej zostały zebrane.
-Mike, Lili, dokonajcie egzekucji-głos Willa był inny niż zazwyczaj.
-Nie możemy ich tu po prostu zostawić?-zaprotestowałam.
-To jest rozkaz!-rozległ się krzyk, a ja i Michael przystąpiliśmy do działania. Każdy z nich dostał przysłowiową „kulkę” i musiał pożegnać się z nagrodą. My z kolei nie traciliśmy czasu, słońce smażyło nasze ciała, było samo południe. Usłyszeliśmy kilka krzyków i strzały. Udało nam się zaczaić i ujrzeć, jak oddział czwarty i piąty wzajemnie się eliminowały. Obserwowaliśmy wszystko dokładnie. Zostało po jednym z każdego oddziału. Strzał, unik, kontratak i koniec z oddziałem czwartym. William, nie wychylając się zza krzaków strzelił ostatniej piątce w plecy. To nie było czyste zagranie, ale dzięki temu mogliśmy mieć pewność, że żaden nieproszony gość nas nie zaskoczy. Szliśmy na przód, byliśmy coraz bliżej celu i głęboko wierzyliśmy, że oddział siódmy i ósmy również wyeliminowali się wzajemnie.
Słońce zachodziło już za horyzontem, gdy zaczął doskwierać mi ból w prawej kostce. Trochę się wystraszyłam, ale zobaczyliśmy coś, co natychmiast zniwelowało to uczucie. Ujrzeliśmy nasz cel. Rozstawiliśmy się za drzewami i krzakami. Rozglądałam się dookoła i nagle, gdy wyprostowałam głowę, usłyszałam strzał i tuż przy mojej skroni przeleciał nabój. Byłam w szoku, nie byłam w stanie pojąć, co się właśnie stało, wstrzymałam powietrze i w głowie analizowałam trajektorię lotu owego przedmiotu. Nagle poczułam silne pchnięcie w brzuch, leżałam na ziemi, a ktoś na mnie. Był to Isbell. Uratował mnie. Nie czekał ani chwili, szybko się podniósł, złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę oddalonych nieco na wschód drzew. Zniknęliśmy z zasięgu wzroku kogokolwiek i nagle zza namiotu wyszły dwie postacie. Rozmawiały ze sobą. William i Ash po raz kolejny okazali się być bezwzględni. Przyczołgali się nieco bliżej i wypuścili naboje. Tak pozbyli się resztek ósmego oddziału. Nagroda była nasza. Polegała na zabawie w generała. Przez ostatnie trzy dni obozu, to my wymyślaliśmy pozostałym zadania. Nocne dwugodzinne przebieżki, wstawanie przed wschodem słońca i pływanie w zimnej o poranku wodzie w jeziorze, wyczerpujące ćwiczenie sprawnościowe, zręcznościowe i ani chwili wytchnienia, a do tego pokrzykiwanie na wszystkich. Wszyscy się zgraliśmy. Ja i Mike staliśmy się parą. William początkowo trochę krzywo na to patrzył, jednak akceptował to, bo uśmiechałam się, byłam szczęśliwa.
Czas niestety mijał szybko. Trzy dni zleciały, jak pstryknięcie palcami i wszyscy musieliśmy wracać do domów. Rozstanie z Michaelem było trudne. Pocałunek i długie przytulenie.
-Do widzenia Kochanie-powiedziałam, a on namiętnie wpił się w moje usta.
-Do zobaczenia-powiedział i tak zniknął.



środa, 29 czerwca 2016

[GN'R #7] "Kocia łapka"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

noc z 3 na 4 VII 1982


'Las, drzewa, ciemność, i gwiazdy na niebie. Spoglądałam na wielką niedźwiedzicę, a potem zaczęłam szukać pasu Oriona. Cisza dookoła mnie, nagle trzask gałęzi. Mimowolnie obejrzałam się za siebie. Pośród ciemności ujrzałam tajemniczy blask, a chwilę potem przerażający wrzask dobiegł moich uszu. Poderwałam się z zimnej ziemi. Wiał zimny wiatr, przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz, rozejrzałam się po raz kolejny, stałam na białym śniegu, wcześniej tego nie zauważyłam. Kolejny krzyk. Zaczęłam biec przed siebie, ile tylko miałam sił w nogach. Przeskoczyłam kłodę, ominęłam kilka drzew, trafiłam na rozwidlenie dróżek. Przystanęłam, po raz kolejny spojrzałam za siebie. Dostrzegłam go, faceta w długim płaczu i z maską na twarzy. Ruszyłam w lewo, każde drzewo było przerażające, a świadomość, że ten gość mógł być gdzieś za mną siedziała cały czas w mojej głowie. Dobiegłam do skalnej ściany. 'Cholera'- przeklęłam. Chciałam wrócić, wybrać drugą dróżkę, ale on zbliżał się w moją stronę. Spojrzałam w lewo, w prawo. I po raz kolejny zaczęłam ucieczkę. 'Nie!'-krzyczałam, widząc, że facet biegnie za mną. Ptak wyleciał tuż przed moją twarzą. Wystraszyłam się, ale utrzymałam równowagę i ruszyłam dalej. Byłam przerażona, potknęłam się o belkę i upadłam. 'Nie!'-z moich ust wydobył się kolejny krzyk, gdy facet stanął tuż nade mną.'
-Nie!-obudziłam się z krzykiem, niepewnie rozejrzałam się po pokoju. Moje serce biło mocno i niebywale szybko. Włączyłam lampkę przy łóżku i przewróciłam się na drugi bok. Nienawidzę koszmarów... Od zawsze się ich bałam.. Chciałam znaleźć coś, co pozwoliłoby mi oderwać się od tych „strachów”. Myślałam więc o tym, jak spędzić tamte wakacje i coś przyszło mi do głowy. Wysunęłam się spod kołdry i wyszłam z pokoju. Najciszej jak tylko potrafiłam otworzyłam drzwi i wsunęłam się do pomieszczenia. Zapaliłam lampkę na biurku i spojrzałam na Williama. Leżał na brzuchu rozwalony i rozkryty. Typowy Will. Podniosłam zwaloną kołdrę i przykryłam nią brata. Następnie otworzyłam szufladę, uniosłam delikatnie wszelkie ubrania i wyjęłam ostatni numer magazynu, który Will kupował regularnie. Zgasiłam światło i wróciłam do siebie.



4 VII 1982
William:

Chwyciłem swoją deskę i już miałem wychodzić, aby spotkać się z Jeffreyem, jednak Zaglądnąłem jeszcze do mojej siostrzyczki. Ona wciąż spała, ale cóż się dziwić, przecież było wtedy coś około siódmej rano. Byłem pewny, że poszłaby ze mną, jednak nie zamierzałem jej budzić. Cicho zszedłem po schodach, uważając na to, czy przypadkiem nie spotkałbym ojca. Udało mi się wyjść niepostrzeżenie. Odepchnąwszy się od ziemi, ruszyłem w stronę ściśle powiązanych ze sobą garaży. Niebo było bezchmurne, a słońce już zaczynało parzyć ciała ludzi na ulicach. Moim uszom w ten niedzielny poranek prócz śpiewu ptaków dobiegał jedynie hałas kółek, dzięki którym ja mogłem poruszać się wciąż naprzód bez zbytniego wysiłku. Po krótkiej przejażdżce dotarłem do swojego celu. Wszedłem do jednego z garaży tylnymi drzwiami, bez uprzedniego zapukania i nie, wcale nie zdziwiłem się, że mimo iż wszyscy spali, wejście pozostało otwarte. Jak już mówiłem, wszyscy nadal przebywali w krainie Morfeusza. Oparłem się o ścianę i zagwizdałem na palcach. Właśnie w taki sposób udało mi się obudzić znajomych i dwie laski, które widziałem pierwszy raz w życiu.
-Stary, pojebało cię?-zaskowytał koleś, do którego przyszedłem.
-Byliśmy umówieni.
-Ale przecież nie w nocy-wciąż jęczał.
-Trzeba było wczoraj tyle nie chlać, to dziś byś nie miał problemu ze wstaniem-pouczyłem chłopaka w moim wieku.
-Dobra, spokojnie-przewrócił się na drugi bok.
-Zbieraj swój zapchlony tyłek, albo nici z twojego zamówienia-zagroziłem, podziałało. Dość szybko się podniósł i wyszliśmy na zewnątrz. Chłopak wyglądał jak siedem nieszczęść-zmęczony, zapijaczony wzrok, blada cera, zapadnięta klatka piersiowa, widoczne żebra, w zagięciach łokci widoczne były pojedyncze wkłucia, długie włosy, z których schodziła czarna farba i na dobitkę ogromne sińce pod oczami. Nie powiem,było mi go żal.
-Masz moje zamówienie?-zapytał tym zachrypniętym głosem.
-Będę miał wieczorem, pod warunkiem, że Ty będziesz miał pieniądze. Bo widzę, że niezła była wczoraj impreza-odpowiedziałem śmiertelnie poważnie.
-Nie martw się, akurat na TO pieniądze grzecznie czekają-zadrwił ze mnie wzrokiem.
-Dobra, dziś o 23 przyjdę tu z Twoim zamówieniem-rzuciłem i zacząłem się zbierać. Gdy już odjeżdżałem, za plecami usłyszałem krótkie „jasne”, a swój kurs obrałem w miejsce, w którym uzyskać miałem zamówienie, a w tym pomóc miał mi Jeff.


Lilian:

Obudziłam się i skierowałam do łazienki, wzięłam szybki prysznic. Miałam genialny pomysł i wtedy zastanawiałam się jedynie jak mogłabym go zrealizować. Ubrana pobiegłam do pokoju Willa, ale jego tam nie było. W tamtym okresie dość często tak po prostu znikał. Martwiłam się o niego. Wyraźnie coś przede mną urywał, a kiedy pytałam, on zręcznie się wykręcał. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Zbiegłam na dół, mama krzątała się po kuchni, ja wyjęłam z lodówki mleko, a z szafki płatki i tym oto sposobem zabrałam się za śniadanie. Nie szło mi to jednak zbyt dobrze. Mój umysł cały czas był w zupełnie innym miejscu. Wiedziałam, że wszystko można było tak wspaniale ułożyć, zaplanować. Moje rozmyślania przerwała mama.
-A gdzie jest twój brat?-zapytała.
-Nie wiem-odpowiedziałam, wzruszając ramionami.
-Obiecał wczoraj ojcu, że zagra dziś w południe na mszy. Chyba o tym nie zapomniał, prawda?-zapytała mama z nutą obawy i strachu.
-Mam nadzieję...-powiedziałam dość cicho. Już sobie wyobrażałam, jaka mogłaby być awantura, gdyby William nie wrócił na czas. Właśnie w tamtym momencie do kuchni zszedł ojciec. Spojrzał groźnie na mnie, potem na mamę. W jego oczach widziałam rosnący gniew. Chwycił postawiony na blacie kubek kawy i wziął duży łyk. Usiadł obok mnie przy stole i jadł zrobione przez mamę kanapki, czyli wszystko wedle porannej procedury. Ja dokończyłam płatki, moja rodzicielka również zjadła śniadanie, a ojciec z pełnym brzuchem, spojrzał na zegarek.
-Już po jedenastej... TIK TAK... William!-krzyknął spoglądając na schody. Znaczy nie zdążył i będzie draka. Już opracowywałam plan szybkiej i sprytnej ucieczki, gdy w drzwiach stanął Will.
-Przepraszam za spóźnienie, już idę się przebrać i możemy iść-rzucił z wyraźną skruchą w stronę ojca i prędko, przeskakując co drugi schodek wbiegł na górę. Ojciec był usatysfakcjonowany. Już chwilkę później William ubrany był w białą koszulę i ciemne spodnie, a do tego te pantofle, których tak bardzo nie cierpiał. Nie chciał chyba jednak tego dnia zadzierać z ojcem. Oboje opuścili mieszkanie, a ja wypuściłam wstrzymywane powietrze. Mama spojrzała na mnie łagodnym wzrokiem i posłała mi ciepły uśmiech. Za to właśnie ją kochałam, za tę delikatność i miłość, jaką nas obdarzała, za wyrozumiałość i chyba umiejętność okazywania jakiegokolwiek człowieczeństwa, czego naprawdę brakowało nieraz ojcu. Pomogłam jej w zmywaniu i to było naprawdę piękne, że mogłam ją wyręczyć w zwykłych codziennych czynnościach, by ujrzeć uśmiech na jej twarzy.
-Mamo, mam do Ciebie sprawę.-zaczęłam w końcu.

Leżałam i przeglądałam kolejne strony magazynu brata. Byłam spokojna, w pewnym stopniu wiedziałam na czym stałam, pozostało mi jedynie powiedzieć o swojej decyzji bratu i jego koleżce. Właśnie czytałam bardzo ciekawy artykuł na temat samodzielnej wymiany łożysk w deskorolce, kiedy to do mojego pokoju wkroczył William i Jeffrey.
-Lili, widziałaś mój magazyn skejtowy?-zapytał oczywiście rzucając się na moje biurko. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że mogę trzymać go w moich łapkach. Jeffrey z kolei natychmiast położył się obok mnie, wyrwał mi z rąk gazetę i sam zainteresował się rozległym tematem, choć wiem, że sam wymieniał już łożyska Williamowi.
-O, tutaj-zwrócił się w końcu w moją stronę i wyrwał Jeffowi magazyn. Zaczął wertować kartki.
-Ey, wiecie co? Tak myślałam o tym, jak by tu spędzić wakacje i wpadłam na genialny pomysł-zaczęłam.
-Mhm-mruknął Will bez większego zainteresowania.
-Pojadę na poligon wojskowy-wypaliłam bez owijania w bawełnę.
-Jak to? Kiedy?- O proszę, braciszek jednak potrafi zareagować.
-No za trzy dni-powiedziałam ze stoickim spokojem.
-I dopiero teraz nam to mówisz? Przecież my musimy się jakoś do tego przygotować-wyrzucił mi Jeff.
-Jak to „wy”?-zapytałam udając zdziwiony ton głosu.
-No przecież samej Cię nie puścimy- Isbell puścił mi oczko i szeroko się uśmiechnął. Przytuliłam ich do siebie mocno, a chwilę później oni opuścili mój pokój w imię przygotowania się do męskiej wyprawy. Byłam cholernie szczęśliwa, naprawdę od samego początku miałam szczerą nadzieję, że nie zechcą puścić mnie samej. Nie bez powodu rozmawiałam z mamą o wyjeździe moim i Willa, a nie tylko moim.


4 VII 1982 (późny wieczór)
William:

Chwyciłem swoją torbę i najciszej, jak tylko potrafiłem zszedłem ze schodów. Już chwytałem za klamkę drzwi wyjściowych, kiedy to za moimi plecami usłyszałem głos.
-Dokąd się wybierasz braciszku?-tak, jej tupiąca noga i skrzyżowane na piersiach ręce, a najgorszy był ten surowy ton. Jej dziwne spojrzenie wprawiało mnie w stan, w którym po prostu nie mogłem skłamać. Nadawała się w tej odsłonie na matkę, czy też chociażby na nauczycielkę.
-Czy Ty zawsze musisz wszystko wiedzieć?-zadałem to pytanie, licząc, iż dziewczyna się zniechęci i pewnie zrezygnowałby każdy, z wyjątkiem Lilian...
-Tak-odpowiedziała pewnie.
-Lilian Amy Bailey, jesteś gorsza od inkwizycji... Czyżbyś naprawdę posądzała mnie o zawiązywanie paktów z diabłem? -przybrałem półżartobliwy ton, w tamtej chwili wszystko było dobre, aby tylko moja siostra zadawała mniej pytań. Ona jednak nie dała się tak łatwo zniechęcić.
-Wiem braciszku, kiedyś już o tym wspominałeś. Więc dokąd się wybierasz? Owszem posądzam Cię o pakt z diabłem-stała na schodach nadal wyczekując odpowiedzi.
-To posadź mnie na tym krześle z igłami, nic Ci nie powiem o mrocznym panu-tym razem przybrałem śmiertelnie poważny ton głosu.
-Nie, nie, krzesło przesłuchań odpada. Na Tobie wolałabym skorzystać z kociej łapki. Pamiętasz jeszcze co to, czy ci przypomnieć?-zakołysała głową.
-To to do zdzierania skóry?- zapytałem z czystej ciekawości.
-Tak. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej i tak aż do samych kości, oczywiście o ile wcześniej ręce nie wyrwą ci się ze stawów, gdy będziesz wisiał podwieszony za nadgarstki u sufitu. - dobra, ta wizja mnie przeraziła.
-Lili, ja naprawdę muszę iść. Nie mogę Ci powiedzieć... To nic strasznego, naprawdę-przekonywałem siostrę. Naprawdę tak wyglądało moje życie? Ja, wielmożny Mr. William musiałem własną siostrę błagać o pozwolenie na wyjście? No dobra, może raczej skomlałem o brak pytań.
-Dobra, ale jeśli się w coś wpakujesz, to naprawdę przysięgam, złoję ci skórę-zagroziła palcem.
-Jasne, nie ma sprawy-posłałem jej buziaka i opuściłem dom. Szedłem szybko ponownie w stronę garaży, trzymając się ciemnych uliczek i w duchu modląc się, aby tylko nie spotkać jakiegoś gliniarza. Nie mogłem tego spieprzyć, nie w tamtej chwili. W mojej torbie spoczywał przedmiot transakcji. Denerwowałem się to fakt, to był mój pierwszy tego typu wyskok, ale udało się, bezpiecznie dotarłem do odpowiedniego garażu i spotkałem chłopaka.
-Masz?-zapytał otwarcie, a ja jedynie kiwnąłem głową. Przenieśliśmy się nieco dalej, gdzie było spokojnie, krzaki nas osłaniały i raczej nikt nie słyszał. Wyjąłem z torby czarny przedmiot. Chłopak wyglądał już lepiej, jednak jeden dzień nie przywróci miesięcy niszczenia własnego organizmu. Już wyciągał dłonie po owy przedmiot, jednak ja zażyczyłem sobie najpierw pieniędzy. 1680$ gotówką. Szybko przeliczyłem, czy aby na pewno wszystko się zgadza i zabrawszy z wierzchu chustkę, podałem chłopakowi pistolet. Była to broń krótka o standardowym kalibrze 9x 19mm, udana imitacja GLOCK'a 19 GEN 3. Nie do odróżnienia przez niewprawne oko. Dokładne wymiary oryginału, przeniesione na wspaniałą wręcz podróbkę. 174mm długości, 127mm wysokości, 30mm szerokości,o długości lufy 102mm i długości linii celowniczej 153mm. Oryginał i podróbka nieznacznie różniły się od siebie wagą i oporem spustu. Masa prawdziwego GLOCK'a to 595g, a opór spustu wynosił 2,5 kg, podczas gdy nasza kochana podróbka ważyła 600g i charakteryzowała się oporem 2,9kg. Niby nieznaczne, a jednak robiło różnicę wybitnemu strzelcowi i znawcy takiego sprzętu. Ray do takowych oczywiście nie należał. Przejął broń, podziękował i zmył się bardzo szybko. Ja zabrawszy pieniądze, ruszyłem spokojnie do domu.