środa, 22 czerwca 2016

[GN'R #5] "Pobił Cię, tak?"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:

22 VI 1982


Kolejny, gorący dzień, który wraz z Willem i Jeffem spędziliśmy łażąc po naszym mieście. Największą frajdę sprawiała nam zabawa na okolicznych placach zabaw. Starsi ludzie patrzyli na nas dziwnie i zastanawiali się, czy z nami aby na pewno wszystko w porządku. Obciążenie tego typu wzrokiem nie było czymś przyjemnym, ale wspólnymi siłami potrafiliśmy temu podołać i świetnie się bawić, tym samym pielęgnując nasze wewnętrzne dzieci. Może to dziwne, bo niby każde z nas dąży do dorosłości, do skończenia szkoły, zdania egzaminów, a w efekcie do ucieczki, życia po swojemu. Sęk w tym, że to wcale nie wymaga pozbycia się dziecka ze swojego wnętrza. Zasadniczo przecież dziećmi trzeba być jak najdłużej. Pełne powagi życie jest nic nie wartym życiem. Dlaczego? Bo jest nudne, brak jakiejkolwiek rozrywki prowadzi do całkowitego zkasztanienia. Właśnie to jest niestety smutną prawdą. Nasz cały, wolny dzień, bo już przecież po wystawieniu ocen i po co chodzić do szkoły, spędziliśmy na aktywnym odpoczynku. Niby wszyscy bawili się świetnie, a jednak nie do końca. Każde z nas zastanawiało się nad tym, co jest teraz, a co będzie kiedyś. Jeffowi zaprzątało głowę też coś innego. Jego rodzice wyjeżdżali coraz częściej i na coraz dłużej. To stawało się męczące. Tego wieczora zaopatrzyliśmy się w pewną ilość alkoholu i po długiej dyskusji z mamą, jakoby następnego dnia mieliśmy iść do kościoła, skierowaliśmy się do Isbella. Już na samym wstępie pojawiła się propozycja wspólnego zagrania czegoś na rozwianie wszystkich kłopotów i zmartwień. Każdy jednak miał inny pomysł na piosenkę cover. Jedno z nas chciało grać coś z repertuaru AC/DC, kolejne Black Sabbath, a trzecie Led Zeppelin. Długo się zastanawialiśmy, aż w końcu stanęło na Heaven and Hell. To było dla nas wspaniałe odprężenie. Nie skończyło się na jednej piosence. Bawiliśmy się świetnie popijając jedno z tańszych win. Po pewnym czasie zasiedliśmy do oglądania filmu, ale nie był zbyt dobry. W środku filmu, w środku nocy, zdecydowaliśmy się na spacer po okolicy. Uwielbiałam te wałęsanie się po naszym mieście w tak zacnym towarzystwie, gdy na niebie lśniły złociste gwiazdy. Ulice Lafayette z małymi wyjątkami, nigdy nie tętniły nocnym życiem. Kilka godzin po zachodzie słońca ruch na nich zamierał. Przemierzanie opustoszałymi drogami miasta było czymś, według mojego uznania, przepełnionym bajecznymi emocjami. Nie trzeba było udawać nikogo, mogłeś być po prostu sobą, nikt nie tobą nie rządził, sam byłeś swoim szefem, a ludzie, których spotkałeś jakimś niewiarygodnym cudem, nie byli nastawieni wrogo. Diler do dilera nie miał nic, zupełnie inaczej niż, jak później tego doświadczymy, w Los Angeles. Kilku ludzi zajmujących się tymże fachem, których można by zliczyć u palców jednej ręki i klientów jak na lekarstwo. Jeżeli już ktoś chciał zdobyć towar trzeba było być dobrze poinformowanym i znać odpowiednich ludzi. Nie wyglądało to niczym Miasto Aniołów, gdzie za każdym zakrętem czeka wspomniany wyżej fachowiec, oferujący jakość i cenę lepszą niż u konkurencji. Jeffrey miał te wtyki i sam co nieco zajmował się dilerką. Właśnie dzięki niemu tamtej nocy zdobyliśmy może i niewielką, ale dla nas odpowiednią ilość prochów. Z takim zapleczem mogliśmy wolnym krokiem wracać do domu. Na stole szybko powstały trzy kreski kruchej blondynki i każdy zajął się swoją działką. Posiedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę, którą spędziliśmy na śmiechu z różnych rzeczy, poczynając od głupot w telewizji, a kończąc na zachowaniu ludzi z naszego najbliższego otoczenia. Spać zachciało nam się dopiero nad ranem i jakoś z owym zmęczeniem nie walczył nikt. Każdy z nas znalazł sobie jakieś wygodne miejsce i miękką poduszkę, aby po krótkiej chwili oddalić się do krainy Morfeusza. W efekcie Will spał na kanapie, Jeff na dwóch złączonych fotelach, a ja w łóżku mojego gospodarza. Zasłonięte ciemną roletą okno i granatowy kolor spoczywający na ścianach sprawiały, że to miejsce było idealne do spania. Nie przeszkadzał mi wschód słońca, czy jasnobłękitne, bezchmurne niebo.
Wstałam około południa, przetarłam oczy i leniwym krokiem poszłam do salonu. Jeff nadal smacznie drzemał, a Will krzątał się po kuchni. Poprawiłam koc Isbella i skierowałam się do mojego brata. Chłopak robił kawę, a ja wyjęłam z lodówki jogurty, które towarzyszyły nam zawsze po naszych nocnych zabawach. W pewnej chwili mocny aromat kawy rozniósł się po domu. Właśnie wtedy pojawił się gospodarz. W ciszy popijaliśmy gorącą ciecz. Dopiero popołudniu postanowiliśmy wraz z Willem wrócić do domu. Jeffrey odprowadził nas pod sam dom, a potem poszedł zaopatrzyć się w towar do sprzedania, właśnie tego wieczora postanowił co nieco zarobić. Ja i Will weszliśmy do domu, a na stole zauważyliśmy karteczkę.
'Poszliśmy do znajomych, wrócimy późno, kolację macie w lodówce. Mama.'
-Co robimy?-zapytałam, z zaciekawieniem spoglądając na Willa.
-Idziemy-wyrzekł tym tajemniczym tonem i odwracając się na pięcie, machnął na mnie ręką. Zamknęłam drzwi i podążałam za Williamem. Po dość długim marszu zeszliśmy na jedną z bocznych uliczek. Mimo wciąż widniejącego na nieboskłonie słońca, panował tam półmrok, który przyprawił mnie o mało przyjemny dreszcz. Dopiero po chwili zauważyłam tam dwoje mężczyzn w długich płaszczach, mimo dość wysokiej tego dnia temperatury powietrza. Podeszliśmy do nich. Pierwszym był Jeff, a drugiego kolesia widziałam po raz pierwszy w życiu. Will chyba jednak nie miał takiego problemu, gdyż podszedł do nieznajomego mi mężczyzny i przywitał się z nim. Isbell podał jeszcze plik banknotów tamtemu kolesiowi i zasadniczo mogliśmy już iść odbierać towar, jednak niezupełnie. Will kiwnął do Jeffa, aby zabrał mnie gdzieś, a sam zaczął prowadzić konwersację z owym typkiem. Przyjaciel zabrał mnie do jednego z otaczających nas budynków. Przekręcił klucz w drzwiach i weszliśmy do środka, tym samym straciłam z oczu Willa i tego kolesia. Nigdy wcześniej nie byłam w tym pomieszczeniu.
-Pomożesz mi?-zapytał.
-Jasne-przytaknęłam. Wszędzie dookoła mnie były woreczki z różnymi substancjami, wszystkie poukładane według działania i nazwy, oprócz tego było osobne miejsce na strzykawki i igły. Właśnie wtedy zaczęła się realizacja zamówienia. Zbieraliśmy woreczki i odpowiednią ilość strzykawek, a Jeff załadował wszystko do swojego długiego płaszcza.
-To Ty masz dostęp do takiego miejsca?-zapytałam nieźle oszołomiona ilością tego wszystkiego.
-Mam, jak zapłacę-przekąsił-Tylko nic nie bierz, bo możesz mieć przyjaciela bez rąk.
-Jeffrey?
-Hmm?
-Co to za koleś?-zadałam to pytanie, choć dokładnie wiedziałam, co odpowie.
-Sprzedaje mi zaopatrzenie-to było do przewidzenia.
-Ale chodzi mi o Willa. Czego mój brat od niego chce?
-Nie wiem-odpowiedział spuszczając wzrok, a ja westchnęłam-Powinnaś o tym gadać z Willem, a nie ze mną.
Wyszliśmy z owego budynku, gdzie Will nadal prowadził zażartą konwersację z tamtym typkiem.
-Idziemy-rzucił Jeff i oddał klucz nieznajomemu mi osobnikowi, a potem trzepnął Williama w ramię. Szliśmy wolnym krokiem, a między nami panowała niezręczna cisza. Człowiek, z którym rozmawiał Will wcale nie wyglądał na przyjaźnie nastawionego. Martwiłam się o niego. W końcu dotarliśmy do domu. William rozłożył się na kanapie i włączył telewizję, ja zajęłam się podgrzaniem kolacji, a Jeff poszedł pohandlować, obiecał jednak, że przyjdzie później. Wstawiłam lasagne do piekarnika i usiadłam obok mojego brata. Byłam spięta i wiem, że było to wtedy widać. Początkowo oboje bezmyślnie wpatrywaliśmy się w ekran. Dopiero po chwili William odezwał się do mnie.
-Lili, wszystko gra?-zapytał, obejmując mnie ramieniem.
-Nie. Ten koleś, u którego zaopatruje się Jeff, co od niego chciałeś?-zadałam to nurtujące mnie pytanie.
-Rozmawialiśmy tylko-próbował mnie zbyć.
-Nieprawda. William, jestem Twoją siostrą-przekonywałam.
-Właśnie siostrą, a nie świętą inkwizycją, więc proszę odpuść-lekko uniósł głos, ale szybko się opanował-Jakby coś było nie tak, to przecież bym Ci powiedział. Zaufaj mi-spojrzał na mnie tymi szaro-zielonymi oczyma.
-Jasne-rzuciłam i wstałam, aby wyjąć z piekarnika naszą kolację. Postawiłam na stole brytfankę i dwa talerze, w tejże chwili do domu wpadł także Jeff. Położyłam dodatkowe nakrycie i wspólnie zjedliśmy kolację. Chłopaki się śmiali, rozmawiali, a ja zastanawiałam się nadal nad powodem owej rozmowy, która ciągle nade mną wisiała. 'Zaufaj mi'-to wcale nie było takie proste. Niby zawsze mówił, że nie ma przede mną tajemnic, a wtedy wyjechał z tekstem 'Zaufaj mi'. Starałam się przemóc i o wszystkim zapomnieć. Kiedy zmywałam przyszedł do mnie Will.
-Lili, wyluzuj. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zaufaj mi i przestań się zadręczać-pocałował mnie w czoło, jak to miał w zwyczaju i wrócił do pokoju. Rozwiał tym moje wątpliwości. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, a potem poszliśmy spać.


23 VI 1982
Jefferey:

-Stary, tylko cicho, przestań tak głupio rżeć-uciszałem kumpla. Najciszej jak tylko można otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do pokoju.
-Na 3-wyszeptał Will-Raz, dwa, TRZY!
Właśnie w ten sposób zawartość dość dużego wiadra została wylana na Lili.
-Idioci! RESZTKI ROZUMU JUŻ WAM WYJADŁO?!-krzyczała mokra, a my mieliśmy niezły ubaw- UGH!-tupnęła nogą i skierowała się do łazienki. My z kolei zeszliśmy na dół, gdzie pani Bailey robiła śniadanie.
-A gdzie Lili? Przecież mieliście ją obudzić-przypomniała mama moich przyjaciół.
-Zaraz zejdzie-zapewnił Will i faktycznie jak na zawołanie Lili zjawiła się przy stole. Usiadła i zajęła się swoją porcją.
-Wszystko w porządku, kochanie-zapytała córkę.
-Jasne-przytaknęła i uniosła kubek z herbatą ku ustom, zanim upiła jednak z niego choć malutki łyk, pokazała nam język w ten swój uroczy sposób. Zjedliśmy śniadanie. Ja miałem wrócić do domu, a Will i Lili planowali spędzić leniwy dzień wspólnie.
Szedłem ulicami miasta i myślałem o podróżach moich rodziców. Miałem tego wszystkiego dość. W ostatnim czasie jeżeli byli w domu to na góra dwa dni. Robiło się to drażniące. Tak, upragniona wolność, ale to nie to samo. W tamtej chwili czułem się jak ktoś niepotrzebny, co podsycało we mnie chęć ucieczki. Wróciłem i rozejrzałem się po pustym domu. Stałem w jednym miejscu, a wszelkie siły mentalne odpływały. W momencie bezradności chwyciłem najbliżej stojący wazon i cisnąłem nim o ścianę. Pech chciał, że wisiało tam też zdjęcie, które przy uderzeniu naczynia spadło na ziemię, tym samym tłukąc się. Stałem na nim jako niewielki dziesięciolatek, a po moich obu stronach stali rodzice. Podniosłem ową ramkę i spojrzałem na nią jeszcze raz. Zacisnąłem szczękę i przekląłem pod nosem samego siebie i rodziców, a ogólnie mówiąc tę instytucję, zwaną rodziną. Podniosłem się, a fotografia ponownie wylądowała na ziemi. Miałem dość, zabrałem ze sobą towar i wyszedłem na ulice miasta. Mój monotonny krok szybko zaprowadził mnie na niewielkie pole poza Lafayette. Właśnie wtedy potrzebna mi była chwila relaksu i taniec sam na sam z Mr. Brownstonem.

25-26 VI 1982
Jefferey:

W końcu nastąpił dzień, który zapowiadał całe dwa miesiące wolności. Odstawiłem się w garnitur, przylizałem odstające włosy i udałem się do Baileyów. Zapukałem do drzwi, które otworzył mi równie odpicowany William. Czekaliśmy jedynie na Lil. Nie trwało to długo, bo już po kilku minutach stanęła w fioletowej sukience na schodach. Stała prosto na swoich wysokich szpilkach.
-I jak?-zapytała poprawiając włosy.
-Niesamowicie-odpowiedziałem, a Lilian zaśmiała się dźwięcznie. Już po krótkiej chwili nie było nas w domu. Szybko dotarliśmy do szkoły. Rozdanie świadectw trwało trochę czasu, na nasze nieszczęście. Kiedy już zaczynaliśmy wątpić, że w ogóle tamtego dnia wyjdziemy z budynku szkoły, kochana dyrektorka szkoły pożegnała wszystkich i wreszcie mogliśmy wrócić do domów. Wspólnie stwierdziliśmy, że należy najpierw się uwolnić z tych ubrań, a dopiero potem możemy przejść do świętowania. O dziwo akurat na zakończenie roku wrócili także moi rodzice. Przebrałem się, chwilę porozmawiałem z rodzicielami, którzy nie chcieli specjalnie wiedzieć, co słychać u mnie, woleli opowiadać o tym, co przydarzyło się im. Nie miałem wystarczająco siły, by słuchać tego wszystkiego, wyszedłem, kupiłem paczkę czerwonych i pół litra ruskiej. Skierowałem się do jednej z pobliskich melin, w których mieliśmy zwyczaj popijać. Wszyscy spotkaliśmy się na miejscu. Ruda Lili rozsiadła się na zakurzonej, skrzypiącej sofie, a ja i Will usiedliśmy na schodach. William też przyniósł coś do picia, więc mogliśmy spędzić tak cały wieczór. Rozmowy, śmiech, miejscami zdołowanie czymś i brak tej jednej osoby z nami.
-Jeff, masz coś?-przerwała moje rozmyślania Lili.
-Jasne, a co chcecie?-szybko, bo zbieram zamówienia.
-A co masz?-dopytywał Will, a to wcale nie była odpowiedź na moje pytanie.
-LSD, extazy, kokaina, amfetamina, do wyboru, do koloru.
Stanęło jednak na kokainie. Wtedy zaczęła się zabawa. Stwierdziliśmy, że spacer po okolicy dobrze nam zrobi, ale na nasze nieszczęście spotkaliśmy 'pilnych stróżów prawa'. Zaczęło się od alkoholu, bo przecież byliśmy niepełnoletni, potem pytania o narkotyki i dość skuteczne próby wyparcia się brązowego proszku.
-Macie wyraźnie zwężone źrenice-mówił policjant.
-Proszę pana-zacząłem dyskusję-jest już ciemno, a Pan świeci nam po oczach latarką...
Zabrali nas na komisariat i pytali o naszych rodziców. Lili była przerażona, wiedziała, co czeka i ją, i Willa, jeśli ojciec musiałby odbierać ich z policji. Na szczęście owi 'czujni stróże prawa' uwierzyli, że państwo Bailey wyjechali, a oni są pod opieką moich rodziców. Jeden z policjantów, ten, który akurat nie siedział na dupie i nie wpieprzał pączków, czytając gazetę, zadzwonił po moich opiekunów. Byliśmy przekonani, że wyjdziemy jeszcze tego wieczora, nic bardziej mylnego. Owy gliniarz stwierdził, że dobrze zrobi nam noc na dołku. Zostaliśmy więc na zimnych pryczach pod czujnym okiem klawisza. Reszta nocy ciągnęła się niemiłosiernie długo, dodatkowo była ona spędzona w kompletnej ciszy. Dopiero rano przyszli po nas moi rodzice. Grobowa cisza między nami nadal trwała, w samochodzie słuchaliśmy kazania rodziców. Dojechaliśmy do domu i skierowaliśmy się do mojego pokoju. Każde rozsiadło się winnym miejscu i pogrążyło się we własnych rozmyślaniach. Między nami panowała ta niezręczna cisza. Gdyby usiadła z nami jakaś osoba postronna, to powiedziałaby, że w jednym pokoju posadzono trzy zupełnie obce sobie osoby, które nie mają żadnych wspólnych tematów do rozmów, a nie paczkę przyjaciół. Mijał czas, a tykanie zegara stawało się coraz bardziej irytujące.
-Będziemy tak siedzieć?-przerwała Lili.
-Sorry za kłopot stary i my już pójdziemy-przybiłem piątkę z Willem, przytuliłem Lilian i oboje wyszli. Wyglądałem przez okno, gdy usłyszałem pukanie do drzwi, wiedziałem, że bez kolejnego kazania się nie obejdzie...


26 VI 1982
Lilian:

Wróciłam do domu i rozłożyłam się na łóżku, bo oczywiście musiałam czekać aż mój brat łaskawie zwolni łazienkę.
-To na razie-pocałował mnie w czoło w ten swój nietypowy sposób i skierował się do wyjścia.
-Dokąd idziesz?-zapytałam z wyrzutem.
-Na spacer.
-Z kim?-dopytywałam.
-Nieważne-i wyszedł. Domyśliłam się, że chodzi o jakąś dziewczynę, tylko nie miałam pojęcia, która była tą szczęściarą. Wzięłam prysznic i ubrałam się, a potem zeszłam na dół, aby poszperać w lodówce. Na moje własne nieszczęście do domu wpadł ojciec. Podjęłam próby czmychnięcia na górę, niestety bezskuteczną. Zastawił mi drogę własnym ciałem i spojrzał na mnie w ten nieprzyjemny sposób. Wiedziałam, że za chwilę zacznie pytać, a jeżeli nie dostanie odpowiedniej odpowiedzi będzie wrzask. Bałam się, bo nie było obok mnie Willa, który mógłby mi pomóc. Starałam się jednak, w jak największym stopniu, nie okazywać rosnącego przerażenia. Zmierzył mnie dokładnie wzrokiem i wreszcie zapytał.
-Gdzie byliście całą noc?-jego surowy ton był przerażający.
-U Jeffrey'a, mama o wszystkim wiedziała-odpowiedziałam dość pewnie.
-Ale ja nie wiedziałem. To ja jestem głową tego domu i to ja mam wiedzieć takie rzeczy-stopniowo podnosił głos-Jasne?!
-Mhm-mruknęłam cicho, spuszczając głowę.
-Gdzie jest William?-zadał kolejne pytanie.
-Nie wiem-odpowiedziałam.
-Wiesz, jesteście nierozłączni!-podniósł głos-Gdzie jest?
-Nie wiem. Mogę już iść?-starałam się go wyminąć, ale nie pozwolił mi na to.
-Przebierz się-wskazał wzrokiem na moją bluzkę z dekoltem.
-Nie. Ubieram się tak, jak tylko chcę-odepchnęłam go i zaczęłam wchodzić po schodach. Nie zareagował. Myślałam, że da mi spokój, ale się przeliczyłam, złapał mocno moje przedramię i pociągnął do siebie, tym samym pozostawiając na mojej ręce siny ślad.
-Przebieraj się i idziemy do kościoła-wysyczał przez zęby.
-Nigdzie z Tobą nie idę-starałam się wyrwać z uścisku.
-Ktoś musi zagrać na mszy, a organista jest chory-ciągnął mnie za sobą.
-Nie!-wykrzyknęłam i wyrwałam się z uścisku-To William gra na organach! Nie możesz mnie do niczego zmuszać!-krzyczałam.
-Zamknij się małą suko-wycharczał i złapawszy moją szyję przycisnął mnie do ściany-Jestem Twoim ojcem i masz robić to, czego oczekuję.
Miałam trudności z oddychaniem, patrzyłam na niego morderczym wzrokiem i robiłam wszystko, by mnie tylko puścił. Zwolnił uścisk dopiero po dłuższej chwili, a ja łapczywie łapałam powietrze.
-Zbieraj się i idziemy-ponowił rozkaz.
-Nie możesz mi rozkazywać! Mamo!-wołałam o pomoc, ale szybko tego pożałowałam, bo otrzymałam siarczysty policzek.
-Nie wysilaj się-syczał tym jadowitym głosem-Nie przyjdzie tu-uśmiechnął się szyderczo i zostałam ponownie złapana, tym razem jednak za ramiona, a chwilę później leżałam na ziemi tuż po uderzeniu w szafę.
-Do pokoju-pognał mnie, a ja nie miałam już zamiaru protestować i wróciłam do siebie. Położyłam się na łóżko i czekałam na brata. Przyszedł dość późno, ale natychmiast zaszedł do mnie. Ja stanęłam przy oknie, plecami do reszty pokoju, a wkurwiony Will usiadł na łóżku.
-Jak randka?-zapytałam.
-Nie denerwuj mnie-chciał mnie zwyczajnie zbyć.
-Co jest?-dopytywałam.
-Ciuchy, ciuchy, ciuchy, buty, ciuchy-Will złapał się za głowę, chyba faktycznie miał tego dość.
-Rozumiem-westchnęłam cicho.
-Ale mniejsza o to. A co Ty robiłaś?-zapytał, a ja zacisnęłam oczy.
-Nic-robiłam wszystko, aby nie okazać słabości, jednak mój wzrok wciąż utkwiony był w drzewie za oknem.
-Lili, co się dzieje?-podszedł do mnie i próbował mnie objąć, ale odsunęłam się w stronę biurka.
-Co Ci się stało w rękę? -kolejne pytanie i znów brak odpowiedzi-Pobił Cię, tak? Zabiję skurwiela!- William zacisnął pięści i już chciał wychodzić, kiedy go zatrzymałam.
-Pytał, gdzie byłeś, bo organista nawalił i ktoś musiał mu zagrać, a ja nie wiedziałam dokąd poszedłeś, a potem doszła bluzka. To naprawdę nieważne, nie pierwszy i nie ostatni raz-mówiłam tym razem twarzą do niego. Nienawidziłam tych momentów, kiedy było widać moje słabości, że czegoś się boję. Zawsze chciałam zachowywać się jak zimna suka, nieznająca bólu i cierpienia, ale to chyba niemożliwe. Usiadłam w kącie pokoju, na podłodze, podciągnęłam kolana pod brodę i zamknęłam oczy. Myślenie o tym, co się stało, o tym, co zrobił mi własny ojciec i co robił już nie raz nam, mnie i Williamowi, sprawiło, że mój oddech stał się bardzo nierównomierny, a drgawki przebiegały przez moje ciało. Starałam się z całych sił, ale nie potrafiłam się uspokoić. Will podszedł do mnie i robił wszystko, co w jego mocy. Chwycił moje dłonie oraz przytulał do siebie. Wtedy zostawiona przez Williama szpara w drzwiach nagle się powiększyła, a do pokoju zaczął zaglądać on. Mój brat szybko się go jednak pozbył i zamknął pomieszczenie na klucz.
-Okno-powiedziałam drżącym głosem i wskazałam je palcem.
-Otworzyć?-upewnił się, a ja jedynie przytaknęłam.


2 komentarze:

Będzie mi miło, jeśli teraz zostawisz komentarz :)