Z
pamiętnika Lilian Amy Bailey
21-22 VIII 1982
21-22 VIII 1982
Ray:
Zdziwiłem się, schodząc na dół i zastając pustą kanapę. Ledwo zdążyłem wstawić wodę na kawę, gdy usłyszałem dźwięk telefonu. Podniosłem słuchawkę i po drugiej stronie kabla odezwał się William.
-Przyjacielu, właśnie o tobie myślałem – on puścił moje słowa mimo uszu i podał mi adres jakiegoś baru, do którego miałem wpaść – Stary, a ty wiesz która jest godzina?
-No wiem, trzecia popołudniu, leniwa dupo.
-A czy wiesz, że ja dopiero wstałem i takie upijanie się o poranku może być niezdrowe.
-Jakim, kurwa, poranku. Słyszysz się czasem? I tak za chwilę wyjąłbyś piwo z lodówki, usiadł przed telewizorem i pił butelkę po butelce.
-Wiesz co? – zrobiłem chwilę przerwy – Masz jebaną rację.
-To rozumiem, że cię przekonałem.
-Nie do końca...
-Kurwa... – usłyszałem szept po drugiej stronie – Alkohol już czeka.
-Czeka, powiadasz... To zmienia postać rzeczy... Już lecę.
Chłopak odłożył słuchawkę, a ja wypiłem swoją kawę, zjadłem śniadanie i wreszcie wyruszyłem pod podany mi adres. Niestety nie było to tak blisko, jakbym mógł tego chcieć, dlatego droga zajęła mi chwilę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego wywiało go aż w to miejsce. Byłem już o rzut wielkim, zajebistym, kowbojskim kapeluszem, gdy pod barem dostrzegłem ambulans i policję. Podbiegłem. Na zewnątrz dostrzegłem kilka osób, ale nigdzie mojego rudego przyjaciela. Po krótkim rozeznaniu wiedziałem już, że właściciel baru rozmawia z glinami, a barman stoi nieco na uboczu. Był to wysoki chłopak w podobnym wieku. Na oko ze dwa lata starszy ode mnie. Podszedłem do niego, aby zapytać, co się stało no i co z Willem.
-Cześć – przywitałem się, a barman przeniósł na mnie dość nieobecne spojrzenie – Szukam kumpla. William, rude włosy. Widziałeś go – gdy wspomniałem o kolorze włosów, chłopak zrobił się jeszcze bledszy niż był. Wprowadził mnie tym w niemałe zmieszanie. Przez chwilę wpatrywał się we mnie smutnym spojrzeniem, aby następnie wskazać dłonią na właściciela lokalu i poinformować mnie, że on mi wszystko wyjaśni. To wprawiło mnie w jeszcze większe zmieszanie, niepewnie poszedłem we wskazanym kierunku, zaś chłopak wyjął papierosa. Właściciel lokalu wciąż prowadził rozmowę z policją. Podszedłem do nich.
-Witam, nazywam się Ray Connor, szukam mojego przyjaciela Williama Bruce'a Bailey'a. Tamten chłopak... – tu wskazałem na barmana – ...powiedział mi, abym zapytał państwa o wszystko.
Właściciel lokalu złapał się nerwowo za brodę, jeden z policjantów się oddalił, natomiast drugi postanowił mnie oświecić.
-Proszę pana, dosłownie przed chwilą w tym lokalu miała miejsce strzelanina, pana przyjaciel znalazł się na linii strzału zupełnie przypadkiem. Został postrzelony, jednak lekarze utrzymują, że nie jest to nic poważnego i niedługo z tego wyjdzie. Został zabrany do miejscowego szpitala – mężczyzna mówił wszystko tak niewyobrażalnie obojętnym tonem, że po plecach przebiegły mnie ciarki – Rozumiem, że to dla pana szok, ale czy mógłby pan poinformować rodzinę chłopaka?
Machinalnie pokiwałem twierdząco głową. Minęła chwila nim sobie to wszystko poukładałem w głowie. Zastanawiałem się, co właściwie powinienem zrobić. Miałem dwie opcje: bieg do szpitala albo bieg domu państwa Bailey'ów. Postanowiłem pobiec do szpitala, a potem stamtąd zadzwonić do pani Bailey. Dotarłem na miejsce w ekspresowym tempie, nie chcę nawet myśleć, ilu ludzi potrąciłem, popchnąłem czy też kogo niemal staranowałem po drodze. Dosłownie wbiegłem do środka, zatrzymałem się na chwilę, ciężko dysząc. Podszedłem do rejestracji, jednak nie udzielono mi informacji odnośnie miejsca pobytu Williama, ponieważ nie należałem do rodziny. Starsza wiekiem pielęgniarka pozwoliła mi jednak zadzwonić.
-No odbierz, no – wysyczałem, słysząc już czwarty sygnał. Jakby ktoś usłyszał moje błaganie, po drugiej stronie usłyszałem głos Jeffa.
-Jeff?
-Ray? Co jest?
-Jest gdzieś obok ciebie Lilian? – mówiłem z wyczuwalnym w głosie strachem i zmartwieniem.
-Jasne – podał słuchawkę dziewczynie.
-Lilian? O nic nie pytaj, nie mów nic swojemu ojcu, weź swoją mamę i przyjedźcie do szpitala?
-Ray, powiedz mi tylko po co? – zapytała zaskoczona.
-Chodzi o Williama. Przyjedźcie – odłożyłem słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.
Wyszedłem na zewnątrz. Usiadłem na ławce przed szpitalem i czekałem. Siedziałem, nerwowo tupiąc nogą i rozglądając się dookoła. W końcu ujrzałem Lilinkę, panią Sharon i Jeffreya. Ile czasu minęło? Miałem wrażenie, że cała wieczność. Cała trójka do mnie podeszła i patrzyła z przerażeniem w oczach, aż im łaskawie wytłumaczę, co się dokładnie stało. Ja jednak zaniemówiłem, nie wiem dlaczego, tak po prostu. Chyba mnie to przytłoczyło. Czułem się jakby głos uwiązł mi w gardle, nie mogłem wydusić z siebie słowa.
-Ray, co jest? – zapytała, prawie płacząc, Lili.
Dopiero wtedy się ogarnąłem i sklejając niepoprawne zdania starałem się przekazać wszystko to, co mówił policjant. Pani Sharon natychmiast wbiegła do środka. Lilinka znieruchomiała. Była wręcz przerażona. Przytuliłem ją. Jeffrey też był w szoku nie wiedział, jak powinien się zachować.
-Ray, co teraz będzie?
-Cśśś... William po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Wejdźmy do środka.
Dziewczyna przytaknęła. Pani Sharon rozmawiała z pielęgniarką w rejestracji. Odwróciła się do nas i powiedziała, że musimy jechać na czwarte piętro. Jej oczy były pełne łez, a atmosfera w windzie niezwykle napięta. W końcu dojechaliśmy. Staraliśmy się znaleźć kogoś, od kogo uzyskalibyśmy jakieś informacje, jednak wszyscy, których spotkaliśmy albo nic nie wiedzieli, albo twierdzili, że nie są upoważnieni do udzielania informacji. W końcu przyszedł do nas wysoki lekarz w okularach.
-Pani jest matką tego chłopaka ze strzelaniny? – zapytał, a pani Sharon niepewnie przytaknęła – Zbadaliśmy go dokładnie i sytuacja jest poważniejsza niż przypuszczaliśmy – mówił, nie podnosząc wzroku znad swoich notatek – Potrzebna jest operacja, jednak pani syn ma niezwykle rzadką grupę krwi 0Rh-, nie ma jej teraz zbyt wiele w naszym banku krwi. Może pani mogłaby oddać krew? – pani Sharon stała jak zahipnotyzowana.
-Ja mogę – wtrąciła się Lilinka – Mamy krew się nie zgadza, ale moja jak najbardziej.
-Wobec tego zapraszam.
-Doktorze, ja mam inną grupę, ale także chciałbym oddać krew – wtrącił Jeffrey.
-Jasne, żaden problem. Za chwilę przyjdzie po was pielęgniarka – posłał moim przyjaciołom miły uśmiech – A pani musi jeszcze podpisać zgodę na leczenie. Mam ten dokument w gabinecie, proszę za mną – doktor już odwrócił się w kierunku gabinetu, ale pani Sharon ani drgnęła.
-Op...op...operacja? – powtarzała w kółko niczym mantrę. Lekarz przeniósł na nią dziwne, nieokreślone spojrzenie.
-Pani Sharon – zacząłem, chwytając kobietę za ramiona i spoglądając jej prosto w oczy – musi być pani teraz dzielna dla Williama. Proszę się uspokoić.
Kobieta wreszcie się ocknęła i poszła z doktorem, a my zostaliśmy na korytarzu. Każdy z nas miał wzrok wbity w jedną ze ścian zupełnie tak, jakbyśmy mieli dojrzeć tam przyszłe losy naszego przyjaciela. Nie potrafiliśmy zrobić nic innego. Zwyczajnie staliśmy pogrążeni we własnych myślach. Nie tylko my przeżywaliśmy na korytarzu taką osobistą tragedię. Osób z podobnym mętlikiem w głowie było kilkunastu w długim pomieszczeniu i tak każdy pogrążony był w swoich myślach, w najgorszych obawach. Strach rósł z każdą sekundą milczenia, pogłębiania się we własnych chorych, negatywnych wizjach. Z zamyślenia wyrwała nas dopiero pielęgniarka, która miała zabrać Lilinkę i Jeffa do punktu krwiodawstwa. Otumanieni ruszyli za młodą kobietą w białym fartuchu.
Perspektywa Lilian:
Wszystko się udało. Lekarz zapewniał nas, że operacja przebiegła wręcz książkowo i wystarczy czekać już tylko aż William się obudzi. Wszyscy poczuliśmy ogromną ulgę, słysząc takie słowa. Operacja skończyła się późnym wieczorem i wtedy też mieliśmy opuścić szpital, jednak mama ani drgnęła. Była przekonana, że musi zostać przy Willu. Była bardzo blada, przez cały dzień nic nie jadła, potrzebowała snu, ale nie chciała ruszać się ze szpitala. Wśród nas jedynie Ray był stanie zachować zimną krew. Starał się rozsądnie wytłumaczyć mamie co się dokładnie dzieje, że William potrzebuje snu, a mama odpoczynku, jednak ona go nie słuchała. Nie chciałam zostawiać mamy samej i kiedy chłopcy kierowali się już ku wyjściu, uparłam się, że zostanę razem z nią. Ray miał jednak moje zdanie w głębokim poważaniu i nie miał już siły ze mną dyskutować, więc przerzucił mnie sobie przez ramię i zabrał do siebie. Wszyscy potrzebowaliśmy odpoczynku. Jeffrey poszedł do domu. Mieliśmy spotkać się z samego rana i iść do szpitala. Długo przewracałam się na materacu w pokoju Raya. Nie umiałam zasnąć. Cały czas myślałam o tym, dlaczego William udał się do tego baru, przecież mógł pójść tam, gdzie pracowała Cami. Cami... Właśnie, przecież Camille nic nie wie. Niewiele myśląc podniosłam się z materaca i wyszłam na korytarz. Niepewnie podniosłam słuchawkę i wykręciłam dobrze znany numer. Dziewczyna odebrała dopiero po szóstym sygnale.
-Halo? - usłyszałam w słuchawce jej zaspany głos.
-Cami?
-Lili? Stało się coś? - zapytała zaskoczona nocnym telefonem.
-William jest w szpitalu – odpowiedziałam, będąc bliska płaczu.
-Jak to w szpitalu? - mówiła zupełnie tak, jakby nie rozumiała znaczenia tych słów.
-Przyjdź z samego rana do Raya, wszystko ci opowiem.
-Nie możesz zrobić tego teraz? – zapytała zdenerwowana.
-Nie – odpowiedziałam równie zła i odłożyłam słuchawkę. Następnie wróciłam do pokoju i bezsilnie opadłam na materac. Poduszka pachniała papierosami i szamponem Raya. Ten zapach zawsze mnie uspokajał. Nie pytajcie dlaczego, nie umiem tego wyjaśnić, ale tak było i już. Przytuliłam twarz do poduszki i starałam się zasnąć, wprowadzić mój umysł w stan kompletnego braku myśli, który pozwoliłby mi odpłynąć do krainy Morfeusza. Czy osiągnęłam ten stan? Nie. A przynajmniej nie w takim wymiarze, jakiego oczekiwałam. Mój sen był lekki, niespokojny, daleki od takiego, który przyniósłby mi ukojenie. Podniosłam się z łóżka i zeszłam na dół. Ray też nie spał. Siedział na kanapie wpatrzony w podłogę. Usiadłam obok niego, a chłopak objął mnie ramieniem. Wdychałam zapach jego perfum.
-Ray, dlaczego on tam poszedł? – zadałam to pytanie, które wisiało nad nami od poprzedniego dnia.
-Lilinko...
-Ray, dlaczego?
-Nie wiem... - odparł smutno. Wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć. Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę do momentu, gdy usłyszeliśmy nerwowe pukanie do drzwi. Ray wstał niechętnie.
-Jeffrey? – zapytałam.
-Jeff siedzi w kuchni, przyszedł pół godziny temu. Siedzi nad kubkiem zimnej kawy.
Przyjaciel niczym na zawołanie wyłonił się z kuchni i przytulił mnie mocno. Natomiast Ray otworzył w tym czasie drzwi. Do mieszkania wpadła zła Cami, która kompletnie nie rozumiała sytuacji. Stanęła na środku pokoju i posyłając mi błagalne spojrzenie zapytała.
-Czy może mi ktoś wyjaśnić, co się dzieje?
Ray zaczął tłumaczyć wszystko po raz kolejny. Z każdym słowem Camille robiła się coraz bledsza. Nie potrafiła uwierzyć w to, co usłyszała. Martwiła się, jak my wszyscy. Zrobiłam nam kawę. Potrzebowaliśmy tego, aby móc normalnie funkcjonować. Dopiero potem udaliśmy się do szpitala. Mama siedziała na krześle tuż przy łóżku Williama. Weszłam do środka, popatrzyłam na śpiącego brata, a potem dotknęłam delikatnie ramienia mamy. Kobieta przeniosła na mnie zmęczone spojrzenie, a potem wyszłyśmy na korytarz. Stosując wszelkie możliwe sposoby, staraliśmy się przekonać mamę, aby udała się do domu i odpoczęła chociaż chwilę. Ona pozostawała jednak nieugięta. Nagle wśród pielęgniarek zapanował ruch i zobaczyliśmy lekarza biegnącego w stronę sali Williama. Mama także ruszyła w tym kierunku, chciała wejść do środka tuż za lekarzem, ten jednak zatrzymał ją ruchem ręki i powiedział, że William się wybudza i dopiero za chwilę można będzie go zobaczyć. Czekaliśmy zdenerwowani. Nagle z twarzy mamy uleciało całe zmęczenie. Jedyne, czego w tej chwili potrzebowała to wiadomość, że wszystko jest w porządku i może porozmawiać z synem. Ta chwila rzeczywiście była tylko chwilą, jednak dla nas trwała wieki. Lekarz wyszedł z sali z obojętnym wyrazem twarzy, co bardzo nas zabolało, obudziło w naszych myślach lęk i niepokój. Podszedł do nas wolnym krokiem.
-Doktorze, co z moim synem? – zapytała mama.
-Wszystko w porządku. Mogą państwo do niego wejść. Tylko proszę pojedynczo, powinien dużo odpoczywać. – lekarz posłał nam miły uśmiech i wrócił do swoich obowiązków.
Mama skierowała się do drzwi, zawahała się przed wejściem, jednak z sali wyszła bardzo szybko.
-Powiedział, że musi porozmawiać z Lilian – jej smutny wzrok i ton głosu przysporzył mnie o ciarki na plecach. Niepewnie wślizgnęłam się do środka. Podeszłam do łóżka. Mój brat był dość blady, miał zmęczony wzrok. Usiadłam przy nim.
-Lili – zaczął, ale ja mu przerwałam.
-William, co się stało... – zaczęłam, a moje oczy zaszły łzami –... jak znalazłeś się w tym barze?
-Lili, to nie jest ważne. To wszystko dlatego, że... - nie wiedział, w jaki sposób przedstawić mi sytuację.
-To przez ojca? – dopytywałam.
-Nie, znaczy jakby trochę...
-William, przestań grać w te gierki, po prostu powiedz mi – mówiłam tym błagalnym tonem.
-W kieszeni mojej kurtki są nasze akty urodzenia, przeczytaj je uważnie. – wskazał ręką na przewieszoną na krześle kurtkę. Z kieszeni wyjęłam dokumenty i nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam. On nie był moim ojcem?
-O czym ty mówisz?
-Przeczytaj – nakazał.
-William Rose?
-Tak – powiedział niepewnie i smutno.
-Co teraz? – zapytałam, opadając bezsilnie na krzesło.
-Wyjeżdżamy, nie ma na co czekać. Mam dość tych kłamstw. Za kilka dni wypiszą mnie ze szpitala i wtedy wyjedziemy – siedziałam zszokowana – Lili, kocham cię.
-Ja... muszę pomyśleć – blada wyszłam z sali, obdarzyłam mamę i moich przyjaciół niewyraźnym spojrzeniem i wybiegłam przed szpital. Usiadłam na ławce i podciągnęłam kolana pod samą brodę. Musiałam się zastanowić. Nie docierało to do mnie. Bailey... Rose... Starałam się to sobie poukładać, ale to chyba niemożliwe w tak krótkim czasie. Oswojenie się z taką sytuacją wymaga dużo czasu. Nagle ktoś zajął miejsce obok mnie. Nie przejęłam się tym, cały czas tkwiłam w swoich myślach. Zwróciłam na niego uwagę dopiero w momencie, gdy wyciągnął do mnie paczkę papierosów. To był Ray. Nie mówił nic, po prostu siedział, czekał aż wypalę papierosa i zacznę coś mówić. To chwilę trwało, ale on był cierpliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli teraz zostawisz komentarz :)