poniedziałek, 30 lipca 2018

[GN'R #26] "Miecz domagał się krwi"

Z pamiętnika Lilian Amy Bailey

22 VIII 1982


Lilian:

-Chcesz powiedzieć mamie o tym, że to znalazłeś? - zapytałam ponownie przekraczając próg sali szpitalnej.
-Właściwie już jej to powiedziałem.
-Jak to? - dopytałam z niedowierzaniem i przysiadłam na łóżku brata.
-Normalnie – powiedział najzimniejszym tonem, jaki kiedykolwiek od niego usłyszałam. Oczekiwałam, że jakoś rozwinie tę wypowiedź, ale na to się nie zapowiadało i mimo że bardzo nie chciałam, musiałam spytać o dalszy przebieg tej rozmowy. Tylko jakoś nie bardzo wiedziałam jak, wobec czego William był zmuszony przejąć inicjatywę.
-Przecież i tak poszłaby do domu, porozmawiałaby z ojcem i o wszystkim by się dowiedziała. To najpierw wolałem sam z nią o tym porozmawiać.
-Mogłeś przynajmniej na mnie poczekać – skarciłam go wzrokiem.
-Po co? Jedna rozhisteryzowana kobieta wystarczy.
Nie zareagowałam na to, choć muszę przyznać, że zdenerwowała mnie ta uwaga. Jednak wolałam tę odzywkę puścić mimo uszu. Nie chciałam kłócić się z nim w szpitalu. William miał w końcu odpoczywać.
-Jak zareagowała? - zapytałam, mając wzrok wbity w podłogę.
-Wiesz, jestem zmęczony. Musimy teraz o tym rozmawiać?
-Tak – powiedziałam stanowczo, wciąż miałam wzrok wbity w podłogę.
-A jak miała zareagować? Była w szoku, że wiem o wszystkim i wpadła w histerię – odpowiadał bardzo ogólnikowo, chciał mnie w ten sposób zbyć.
-William, do jasnej cholery – dopiero w tym miejscu przeniosłam na niego swoje wkurzone i zmęczone tym wszystkim spojrzenie – Przecież cię znam, jesteś moim bratem, powiedz mi prawdę. Przecież ja muszę wrócić do domu , a nawet nie wiem, jak mam się zachować wobec niego i wobec niej – mój głos przepełniony był goryczą.
-Śpij dziś u Cami, daj im ochłonąć...- William nie skończył zdania, gdyż do pokoju nieśmiało zajrzała Robinson. Miała wyczucie czasu, to trzeba przyznać.
-Mogę wejść? - zapytała cichutkim głosem, co było do niej zupełnie niepodobne.
Spojrzałam wymownie na brata, aby dać mu do zrozumienia, że jeszcze nie skończyliśmy, potrzebujemy chwili, a jednocześnie sama nie chciałam prowokować przyjaciółki do głośnej sprzeczki. W końcu robiło się już późno.
-Oczywiście, że możesz wejść – Will posłał Cami ciepły uśmiech, a ja obdarzyłam go morderczym spojrzeniem.
-Wasza mama poszła do domu odpocząć – poinformowała.
Camille przytuliła Williama i zajęła miejsce na krześle przy łóżku, ja natomiast miałam dość.
-Kurwa – przeklęłam pod nosem i wyszłam z sali.
Jeffrey poszedł do automatu z kawą, a Ray zdawał się drzemać na krześle pod salą. Ja opuściłam szpital i miałam zamiar udać się na długi spacer. 'Co on sobie, kurwa, myśli? Chciałam tylko kilku słów wyjaśnień. Czy to tak wiele? Nie powiedział mi, jak przebiegła rozmowa z mamą.' – myślałam. Nawet nie zauważyłam, kiedy łzy zaczęły płynąć po moich policzkach. A ja tak cholernie nienawidziłam tego stanu, czułam się słaba. Mój świat rozpadał się na drobne kawałeczki. Nie wróciłam do domu, ale do Cami też nie poszłam. Nie chciałam nikogo widzieć, chciałam sobie wszystko na spokojnie poukładać, ale to było niemożliwe. Myśli urządziły sobie w mojej głosie prawdziwą powietrzną bitwę. Echem słyszałam poszczególne słowa z różnych rozmów, a przed oczami cały czas miałam swój akt urodzenia. Potrzebowałam odpoczynku. Powinnam była zasnąć, ale ten burdel w głowie nigdy by mi tego nie umożliwił. Musiałam znaleźć coś, co pomogłoby mi odpłynąć. Nagle przypomniałam sobie, że działka owego magicznego, brązowego proszku spoczywała na dnie mojej szuflady w pokoju. Zbliżyłam się do domu. Było już naprawdę późno. Już dawno zrobiło się ciemno, a księżyc zdawał się być w połowie drogi pomiędzy wschodem a zachodem. Niepewnie chwyciłam klamkę drzwi wejściowych, ale były one zamknięte na klucz. Na szczęście zapasowe trzymaliśmy pod doniczką z kwiatkiem. Delikatnie przekręciłam klucz w drzwiach, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Rodzice się kłócili, a mi niepostrzeżenie udało się przemknąć do własnego pokoju. Otworzyłam szufladę i wyjęłam z niej poszukiwany przeze mnie woreczek. Ścisnęłam go w dłoni i postanowiłam wyjść z domu. Ojciec obwiniał mamę o całą tę sytuację, o to, że William się w ogóle wszystkiego dowiedział. Szybko opuściłam dom, nie chciałam słuchać krzyków ojca. Skierowałam się ku garażowi, który należał do zespołu Raya. Oczywiście chłopcy zawsze zamykali garaż na klucz, bo przecież stały tam ich instrumenty. Jednak tylko główni zainteresowani wiedzieli, że okno z drugiej strony budynku się nie domyka i wystarczyło mocniej szarpnąć, aby je podważyć, a następnie wsunąć rękę i ściągnąć taśmę zabezpieczającą. Takim sposobem dostałam się do środka. Włączyłam lampę stojącą obok kanapy i otworzyłam należącą do Raya szufladę w komodzie. Pod całą masą karteczek z numerami telefonu, opakowaniami z prezerwatywami oraz gazetami i czasopismami znalazłam papierosy, łyżkę, zapalniczkę, kwasek cytrynowy i lekko używaną już strzykawkę. Przeszedł mnie dreszcz na widok resztek brązowej cieczy w strzykawce. W myślach przekonywałam się, że przecież bez tego nie zasnę, a strzykawki na pewno używał tylko Ray. Dokonałam procedury i kiedy chciałam zdjąć pasek ze spodni, aby zacisnąć go na ramieniu, okazało się, że akurat tym razem go nie wzięłam. Nerwowo zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu i zauważyłam leżący na podłodze pasek od gitary. Musiałam sobie z tym poradzić. Zacisnęłam pasek na ramieniu, wzięłam głęboki wdech i zaaplikowałam sobie narkotyk. Odrzuciłam głowę do tyłu, czując jak narkotyk zaczyna krążyć po moim ciele. Nie bez trudności podniosłam się z podłogi i ułożyłam na kanapie. Szybko odpłynęłam, nie myśląc już o całej tej chorej sytuacji.


26 VIII 1982
Ray pożyczył samochód od kumpla i wspólnie odebraliśmy Williama ze szpitala. Ja od czasu pamiętnej nocy, gdy skradałam się do własnego pokoju, nie byłam w domu. Kolejne noce spędziłam u Cami i właśnie do jej mieszkania zmierzaliśmy. Przez całą drogę nie zamieniłam z bratem ani jednego słowa. Moi przyjaciele witali go, ściskali, a ja jedynie przewróciłam oczami i wróciłam do samochodu. Nadal byłam na niego zła, szczególnie dlatego, że kiedy próbowałam z nim jeszcze raz porozmawiać, zwyczajnie mnie zbył. Przez całą drogę w aucie panowała niezręczna cisza. Ray nie włączył nawet radia. W końcu weszliśmy do mieszkania Cam. Dziewczyna była już w sumie spakowana i gotowa do wyjazdu, musiała tylko zapiąć torbę. Ona naprawdę liczyła, że niedługo wyruszymy, tymczasem ja zaczynałam mieć wątpliwości, czy w ogóle wyrwę się z tej dziury. Cami zrobiła kawę, chłopcy usiedli przy stole i rozmawiali, a ja wzięłam papierosy i wyszłam na balkon. Odpaliłam i rozsiadłam się na zimnych płytkach. Byłam w połowie papierosa, kiedy na balkon wyszedł William, zabrał ode mnie fajka i skończył go, a potem usiadł obok mnie. Spoglądałam za barierkę, nie chciałam poświęcić bratu uwagi, co lekko zaczynało go irytować.
-Dalej się gniewasz?- zapytał, a ja jedynie wzruszyłam ramionami – Aha, czyli przede mną długi monolog – zrobił przerwę i wziął głęboki wdech – Zwyczajnie nie chciałem, abyś uczestniczyła w tej rozmowie. Nie powiedziałem mamie, że ty wiesz, abyś mogła uniknąć sporów z ojcem. Byłaś w domu? - pokręciłam przecząco głową, a William jedynie westchnął – Przecież mówiłem, abyś pierwszą noc spędziła u Cami i dała rodzicom ochłonąć. Myślałem, że to logiczne, że potem masz tam wrócić. Baby... Whatever. Poza tym mama była w dużym szoku, najpierw się wszystkiego wyparła, a potem zaczęła płakać i tłumaczyć mi wszystko. Jeszcze nigdy nie widziałem mamy w takim stanie. – tu zrobił chwilę przerwy, jakby właśnie przywoływał ten obraz w myślach – Mówiła, że nasz biologiczny ojciec – William Rose był od niej o 4 lata starszy i był bardzo impulsywny, bił ją, a kilka razy po twoich narodzinach zdarzyło mu się uderzyć też mnie, trzyletniego wówczas chłopca. Rozumiesz? I to dlaczego? Dlatego, że kiedy ty płakałaś, a mama nie mogła cię uspokoić, on się zdenerwował, a ja stanąłem w waszej obronie. Kiedy zaczęło dochodzić do takich incydentów, mama postanowiła postawić sprawę jasno, pokazać mu, że nie może wyżywać się na dzieciach. Wtedy on odszedł. Mama sama próbowała nas wychować, ale sama zdajesz sobie sprawę, że to nie mogło być łatwe zadanie. Potem poznała Stephena i zmieniła nasze nazwiska. - skończył i czekał na moją reakcję.
-William, co my teraz zrobimy? - zapytałam wtulając się w tors mojego braciszka.
-Nie wiem, mała.
Trwaliśmy tak chwilę objęci, jednak nie trwało to długo, gdyż mój brat zerwał się na równe nogi.
-Idziemy do domu. – wykrzyknął podekscytowany.
-Co?- zapytałam, podnosząc się z zimnej podłogi.
-Idziemy do domu. Po drodze wam wszystko wyjaśnię. - już miałam przekroczyć próg balkonu, gdy Will zatrzymał mnie ruchem ręki – Czekaj. Słyszysz?
-Ale co mam słyszeć?
-No właśnie nic nie słychać. - posłałam bratu pytające spojrzenie – Cami i Jeffrey się nie kłócą.
Uśmiechnęłam się i weszliśmy do środka. Cami i Jeff siedzieli przy stole i rozmawiali o gitarach. Póki co szło im dobrze, ale doskonale wiedziałam, że coś musi się zepsuć i za chwilę zaczną się kłócić. Myślę, że weszliśmy w idealnym momencie, by zapobiec sprzeczce.
-Gdzie Ray? - zapytałam.
-Miał umówioną próbę. -odpowiedziała mi przyjaciółka.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwał mój brat.
-Cami, bierz samochód, jedziemy do nas do domu.
-Ale po co?
-Czy wy kobiety zawsze musicie zadawać tyle pytań? - William przewrócił teatralnie oczami – No już, zbieramy się, wyjaśnię wszystko po drodze. - poganiał brat.
Wszyscy opuściliśmy mieszkanie i zapakowaliśmy się do czerwonej Hondy należącej do Cami. Na ulicach nie było zbyt dużego ruchu, w końcu w okolicach południa większość ludzi siedziało w pracy. William notował coś w swoim notesie. Na jego twarzy widzieliśmy wyraźne skupienie i nikt nie chciał przerywać transu, w który wpadł. W końcu chłopak podniósł głowę znad notatnika i odetchnął z ulgą. Wciąż wszyscy oczekiwaliśmy wyjaśnień, szczególnie, że byliśmy już bardzo blisko domu. Will zaczął jednak tonąć we własnych myślach.
-Ej Will – wyrwałam brata z zamyślań – Powiesz nam w końcu po co jedziemy teraz do domu?
-Bo teraz prawdopodobnie tam nikogo nie będzie. - powiedział tak, jakby to było oczywiste.
-Ale po co?
-Jak to po co? Jak to, kurwa, po co? Chyba masz w pokoju kilka rzeczy, które chciałabyś zabrać do Los Angeles, nie? - wzruszył ramionami.
-To znaczy, że jednak jedziemy? - zapytałam uradowana.
-Jak to „jednak”? A ktoś mówił, że nie jedziemy?
-No wiesz twój stan zdrowia i myśleliśmy, że trzeba to będzie zwyczajnie odłożyć. - wyjaśniła Cami.
-Nie będziemy nic odkładać. Czuję się wystarczająco dobrze, aby pozdrowić to miejsce środkowym palcem, gdy już wyjedziemy na drogę wiodącą do LA. Mam serdecznie dość tego miasta, tych wszystkich kłamstw. Chcę stąd wyjechać, zmienić imię i nazwisko i zacząć żyć na nowo.
Miał rację, wszyscy podtrzymaliśmy jego opinię. W końcu dojechaliśmy do domu. Spakowałam trochę ubrań, najpotrzebniejszych rzeczy, oszczędności, kilka pamiątek. William zrobił to samo. Następnie ruszyliśmy do Jeffa. On sam zajął się pakowaniem swoich osobistych rzeczy, a my instrumentami. Zapakowaliśmy wszystko do czerwonej Hondy i wróciliśmy do mieszkania Cami. Dziewczyna zajęła się dopinaniem swojej torby, a następnie zadzwoniła do koleżanki, która miała oddać klucze do mieszkania właścicielowi. Jeffrey ułożył się na kanapie i oglądał telewizję, natomiast ja wyszłam na balkon. Potrzebowałam świeżego powietrza. Tuż za mną wyszedł brat.
-Jak tam, Lili?
-Sama nie wiem. To duży szok, ja naprawdę już byłam przekonana, że nie wyjedziemy stąd.
-To miejsce nie jest dla nas odpowiednie. - przymknął oczy i rozkoszował się wiatrem wiejącym mu prosto w twarz.
-William, w samochodzie wspomniałeś o zmianie imienia i nazwiska. Naprawdę chcesz to zrobić? -spojrzałam na niego dużymi oczami.
-Chyba tak. Nie chcę mieć nic wspólnego ze Stephenem Bailey'em. Rose mi się podoba, wróciłbym do tego nazwiska. Jak myślisz?
-Taki pomysł przeszedł też przez moją głowę. - zrobiłam chwilę przerwy – A imię?
-Sam nie wiem. Jest takie same jak naszego ojca, a on nas zostawił... To trudna sprawa Lilinko.
-Lilinko... Powinniśmy chyba pożegnać się z Rayem, co?
-Chyba tak. Idziemy do niego? - przytaknęłam głową.
Cami mieszkała na pierwszym piętrze, ale przy jej balkonie kończyła się drabina, na której sąsiadka uprawiała winorośl. Dlatego razem z bratem nie robiliśmy sobie kłopotu i zwyczajnie wyszliśmy przez balkon. Nasi przyjaciele się nawet nami nie przejęli. Od Cami do Raya nie było tak daleko, toteż szybko pokonaliśmy tę odległość. William w tym czasie pogrążony był we własnych myślach, a ja robiłam wywód na temat ponad trzydziestogodzinnej podróży. Do Raya weszliśmy bez pukania, było otwarte, a chłopak siedział na kanapie z jakąś laską i wymieniali się śliną.
-To dziś parzysty dzień czy nieparzysty? - zaśmiał się Will, a Ray natychmiast odkleił się od szatynki i podszedł bliżej nas.
-Stary, no cóż zrobisz? Serce nie sługa. - chłopak posłał nam swój ciepły uśmiech.
-Powiedziałbym raczej, że miecz domagał się krwi, młodej krwi - chłopcy zanieśli się głośnym śmiechem, a ja z politowaniem pokręciłam głową. Szatynka na kanapie, na oko piętnastoletnia, chyba nie do końca rozumiała.
-Dobra, miśki, bo ja trochę zajęty jestem. Co was sprowadza? Niedawno się widzieliśmy.
-Spierdalamy. – odparł krótko Will.
-Jak to spierdalacie? Dokąd spierdalacie?
-Do Los Angeles. – wyjaśnił brat.
-O kurwa. No to zazdroszczę. Na pewno przyjadę, jak tylko uda mi się przekonać tych skurwieli z zespołu, że pora na coś więcej niż garaż w Lafayette. To idziemy do Cami – Ray ruszył w kierunku drzwi, a my posłaliśmy mu pytające spojrzenie – Przecież nie wypuszczę was bez pożegnania. - już otwierał drzwi, gdy nagle skierował swoje słowa do laski na kanapie – Wybacz, mała, ale musimy to przełożyć, mam coś do załatwienia. Zadzwoń wieczorem.
I wyszliśmy, nie czekając na odpowiedź. Cały ten dzień był strasznie zakręcony. Ciągle coś się działo, a do mieszkania Cami wracaliśmy chyba już po raz trzeci. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy Cami otworzyła drzwi i po drugiej ich stronie ujrzała Raya, Willa i mnie. Wieczór spędziliśmy na długiej rozmowie. To był taki akt pożegnania. Wspominaliśmy różne nasze wspólne chwile, a potem dyskutowaliśmy o marzeniach.

Wyjechaliśmy późnym wieczorem. Załadowaliśmy się do czerwonej Hondy i ruszyliśmy na podbój świata. Żegnaj Lafayette! Witaj Los Angeles!



sobota, 14 lipca 2018

[GN'R #25] "Tupiąc nerwowo nogą"

Z pamiętnika Lilian Amy Bailey

21-22 VIII 1982



Ray:

Zdziwiłem się, schodząc na dół i zastając pustą kanapę. Ledwo zdążyłem wstawić wodę na kawę, gdy usłyszałem dźwięk telefonu. Podniosłem słuchawkę i po drugiej stronie kabla odezwał się William.
-Przyjacielu, właśnie o tobie myślałem – on puścił moje słowa mimo uszu i podał mi adres jakiegoś baru, do którego miałem wpaść – Stary, a ty wiesz która jest godzina?
-No wiem, trzecia popołudniu, leniwa dupo.
-A czy wiesz, że ja dopiero wstałem i takie upijanie się o poranku może być niezdrowe.
-Jakim, kurwa, poranku. Słyszysz się czasem? I tak za chwilę wyjąłbyś piwo z lodówki, usiadł przed telewizorem i pił butelkę po butelce.
-Wiesz co? – zrobiłem chwilę przerwy – Masz jebaną rację.
-To rozumiem, że cię przekonałem.
-Nie do końca...
-Kurwa... – usłyszałem szept po drugiej stronie – Alkohol już czeka.
-Czeka, powiadasz... To zmienia postać rzeczy... Już lecę.
Chłopak odłożył słuchawkę, a ja wypiłem swoją kawę, zjadłem śniadanie i wreszcie wyruszyłem pod podany mi adres. Niestety nie było to tak blisko, jakbym mógł tego chcieć, dlatego droga zajęła mi chwilę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego wywiało go aż w to miejsce. Byłem już o rzut wielkim, zajebistym, kowbojskim kapeluszem, gdy pod barem dostrzegłem ambulans i policję. Podbiegłem. Na zewnątrz dostrzegłem kilka osób, ale nigdzie mojego rudego przyjaciela. Po krótkim rozeznaniu wiedziałem już, że właściciel baru rozmawia z glinami, a barman stoi nieco na uboczu. Był to wysoki chłopak w podobnym wieku. Na oko ze dwa lata starszy ode mnie. Podszedłem do niego, aby zapytać, co się stało no i co z Willem.
-Cześć – przywitałem się, a barman przeniósł na mnie dość nieobecne spojrzenie – Szukam kumpla. William, rude włosy. Widziałeś go – gdy wspomniałem o kolorze włosów, chłopak zrobił się jeszcze bledszy niż był. Wprowadził mnie tym w niemałe zmieszanie. Przez chwilę wpatrywał się we mnie smutnym spojrzeniem, aby następnie wskazać dłonią na właściciela lokalu i poinformować mnie, że on mi wszystko wyjaśni. To wprawiło mnie w jeszcze większe zmieszanie, niepewnie poszedłem we wskazanym kierunku, zaś chłopak wyjął papierosa. Właściciel lokalu wciąż prowadził rozmowę z policją. Podszedłem do nich.
-Witam, nazywam się Ray Connor, szukam mojego przyjaciela Williama Bruce'a Bailey'a. Tamten chłopak... – tu wskazałem na barmana – ...powiedział mi, abym zapytał państwa o wszystko.
Właściciel lokalu złapał się nerwowo za brodę, jeden z policjantów się oddalił, natomiast drugi postanowił mnie oświecić.
-Proszę pana, dosłownie przed chwilą w tym lokalu miała miejsce strzelanina, pana przyjaciel znalazł się na linii strzału zupełnie przypadkiem. Został postrzelony, jednak lekarze utrzymują, że nie jest to nic poważnego i niedługo z tego wyjdzie. Został zabrany do miejscowego szpitala – mężczyzna mówił wszystko tak niewyobrażalnie obojętnym tonem, że po plecach przebiegły mnie ciarki – Rozumiem, że to dla pana szok, ale czy mógłby pan poinformować rodzinę chłopaka?
Machinalnie pokiwałem twierdząco głową. Minęła chwila nim sobie to wszystko poukładałem w głowie. Zastanawiałem się, co właściwie powinienem zrobić. Miałem dwie opcje: bieg do szpitala albo bieg domu państwa Bailey'ów. Postanowiłem pobiec do szpitala, a potem stamtąd zadzwonić do pani Bailey. Dotarłem na miejsce w ekspresowym tempie, nie chcę nawet myśleć, ilu ludzi potrąciłem, popchnąłem czy też kogo niemal staranowałem po drodze. Dosłownie wbiegłem do środka, zatrzymałem się na chwilę, ciężko dysząc. Podszedłem do rejestracji, jednak nie udzielono mi informacji odnośnie miejsca pobytu Williama, ponieważ nie należałem do rodziny. Starsza wiekiem pielęgniarka pozwoliła mi jednak zadzwonić.
-No odbierz, no – wysyczałem, słysząc już czwarty sygnał. Jakby ktoś usłyszał moje błaganie, po drugiej stronie usłyszałem głos Jeffa.
-Jeff?
-Ray? Co jest?
-Jest gdzieś obok ciebie Lilian? – mówiłem z wyczuwalnym w głosie strachem i zmartwieniem.
-Jasne – podał słuchawkę dziewczynie.
-Lilian? O nic nie pytaj, nie mów nic swojemu ojcu, weź swoją mamę i przyjedźcie do szpitala?
-Ray, powiedz mi tylko po co? – zapytała zaskoczona.
-Chodzi o Williama. Przyjedźcie – odłożyłem słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.
Wyszedłem na zewnątrz. Usiadłem na ławce przed szpitalem i czekałem. Siedziałem, nerwowo tupiąc nogą i rozglądając się dookoła. W końcu ujrzałem Lilinkę, panią Sharon i Jeffreya. Ile czasu minęło? Miałem wrażenie, że cała wieczność. Cała trójka do mnie podeszła i patrzyła z przerażeniem w oczach, aż im łaskawie wytłumaczę, co się dokładnie stało. Ja jednak zaniemówiłem, nie wiem dlaczego, tak po prostu. Chyba mnie to przytłoczyło. Czułem się jakby głos uwiązł mi w gardle, nie mogłem wydusić z siebie słowa.
-Ray, co jest? – zapytała, prawie płacząc, Lili.
Dopiero wtedy się ogarnąłem i sklejając niepoprawne zdania starałem się przekazać wszystko to, co mówił policjant. Pani Sharon natychmiast wbiegła do środka. Lilinka znieruchomiała. Była wręcz przerażona. Przytuliłem ją. Jeffrey też był w szoku nie wiedział, jak powinien się zachować.
-Ray, co teraz będzie?
-Cśśś... William po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Wejdźmy do środka.
Dziewczyna przytaknęła. Pani Sharon rozmawiała z pielęgniarką w rejestracji. Odwróciła się do nas i powiedziała, że musimy jechać na czwarte piętro. Jej oczy były pełne łez, a atmosfera w windzie niezwykle napięta. W końcu dojechaliśmy. Staraliśmy się znaleźć kogoś, od kogo uzyskalibyśmy jakieś informacje, jednak wszyscy, których spotkaliśmy albo nic nie wiedzieli, albo twierdzili, że nie są upoważnieni do udzielania informacji. W końcu przyszedł do nas wysoki lekarz w okularach.
-Pani jest matką tego chłopaka ze strzelaniny? – zapytał, a pani Sharon niepewnie przytaknęła – Zbadaliśmy go dokładnie i sytuacja jest poważniejsza niż przypuszczaliśmy – mówił, nie podnosząc wzroku znad swoich notatek – Potrzebna jest operacja, jednak pani syn ma niezwykle rzadką grupę krwi 0Rh-, nie ma jej teraz zbyt wiele w naszym banku krwi. Może pani mogłaby oddać krew? – pani Sharon stała jak zahipnotyzowana.
-Ja mogę – wtrąciła się Lilinka – Mamy krew się nie zgadza, ale moja jak najbardziej.
-Wobec tego zapraszam.
-Doktorze, ja mam inną grupę, ale także chciałbym oddać krew – wtrącił Jeffrey.
-Jasne, żaden problem. Za chwilę przyjdzie po was pielęgniarka – posłał moim przyjaciołom miły uśmiech – A pani musi jeszcze podpisać zgodę na leczenie. Mam ten dokument w gabinecie, proszę za mną – doktor już odwrócił się w kierunku gabinetu, ale pani Sharon ani drgnęła.
-Op...op...operacja? – powtarzała w kółko niczym mantrę. Lekarz przeniósł na nią dziwne, nieokreślone spojrzenie.
-Pani Sharon – zacząłem, chwytając kobietę za ramiona i spoglądając jej prosto w oczy – musi być pani teraz dzielna dla Williama. Proszę się uspokoić.
Kobieta wreszcie się ocknęła i poszła z doktorem, a my zostaliśmy na korytarzu. Każdy z nas miał wzrok wbity w jedną ze ścian zupełnie tak, jakbyśmy mieli dojrzeć tam przyszłe losy naszego przyjaciela. Nie potrafiliśmy zrobić nic innego. Zwyczajnie staliśmy pogrążeni we własnych myślach. Nie tylko my przeżywaliśmy na korytarzu taką osobistą tragedię. Osób z podobnym mętlikiem w głowie było kilkunastu w długim pomieszczeniu i tak każdy pogrążony był w swoich myślach, w najgorszych obawach. Strach rósł z każdą sekundą milczenia, pogłębiania się we własnych chorych, negatywnych wizjach. Z zamyślenia wyrwała nas dopiero pielęgniarka, która miała zabrać Lilinkę i Jeffa do punktu krwiodawstwa. Otumanieni ruszyli za młodą kobietą w białym fartuchu.


Perspektywa Lilian:

Wszystko się udało. Lekarz zapewniał nas, że operacja przebiegła wręcz książkowo i wystarczy czekać już tylko aż William się obudzi. Wszyscy poczuliśmy ogromną ulgę, słysząc takie słowa. Operacja skończyła się późnym wieczorem i wtedy też mieliśmy opuścić szpital, jednak mama ani drgnęła. Była przekonana, że musi zostać przy Willu. Była bardzo blada, przez cały dzień nic nie jadła, potrzebowała snu, ale nie chciała ruszać się ze szpitala. Wśród nas jedynie Ray był stanie zachować zimną krew. Starał się rozsądnie wytłumaczyć mamie co się dokładnie dzieje, że William potrzebuje snu, a mama odpoczynku, jednak ona go nie słuchała. Nie chciałam zostawiać mamy samej i kiedy chłopcy kierowali się już ku wyjściu, uparłam się, że zostanę razem z nią. Ray miał jednak moje zdanie w głębokim poważaniu i nie miał już siły ze mną dyskutować, więc przerzucił mnie sobie przez ramię i zabrał do siebie. Wszyscy potrzebowaliśmy odpoczynku. Jeffrey poszedł do domu. Mieliśmy spotkać się z samego rana i iść do szpitala. Długo przewracałam się na materacu w pokoju Raya. Nie umiałam zasnąć. Cały czas myślałam o tym, dlaczego William udał się do tego baru, przecież mógł pójść tam, gdzie pracowała Cami. Cami... Właśnie, przecież Camille nic nie wie. Niewiele myśląc podniosłam się z materaca i wyszłam na korytarz. Niepewnie podniosłam słuchawkę i wykręciłam dobrze znany numer. Dziewczyna odebrała dopiero po szóstym sygnale.
-Halo? - usłyszałam w słuchawce jej zaspany głos.
-Cami?
-Lili? Stało się coś? - zapytała zaskoczona nocnym telefonem.
-William jest w szpitalu – odpowiedziałam, będąc bliska płaczu.
-Jak to w szpitalu? - mówiła zupełnie tak, jakby nie rozumiała znaczenia tych słów.
-Przyjdź z samego rana do Raya, wszystko ci opowiem.
-Nie możesz zrobić tego teraz? – zapytała zdenerwowana.
-Nie – odpowiedziałam równie zła i odłożyłam słuchawkę. Następnie wróciłam do pokoju i bezsilnie opadłam na materac. Poduszka pachniała papierosami i szamponem Raya. Ten zapach zawsze mnie uspokajał. Nie pytajcie dlaczego, nie umiem tego wyjaśnić, ale tak było i już. Przytuliłam twarz do poduszki i starałam się zasnąć, wprowadzić mój umysł w stan kompletnego braku myśli, który pozwoliłby mi odpłynąć do krainy Morfeusza. Czy osiągnęłam ten stan? Nie. A przynajmniej nie w takim wymiarze, jakiego oczekiwałam. Mój sen był lekki, niespokojny, daleki od takiego, który przyniósłby mi ukojenie. Podniosłam się z łóżka i zeszłam na dół. Ray też nie spał. Siedział na kanapie wpatrzony w podłogę. Usiadłam obok niego, a chłopak objął mnie ramieniem. Wdychałam zapach jego perfum.
-Ray, dlaczego on tam poszedł? – zadałam to pytanie, które wisiało nad nami od poprzedniego dnia.
-Lilinko...
-Ray, dlaczego?
-Nie wiem... - odparł smutno. Wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć. Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę do momentu, gdy usłyszeliśmy nerwowe pukanie do drzwi. Ray wstał niechętnie.
-Jeffrey? – zapytałam.
-Jeff siedzi w kuchni, przyszedł pół godziny temu. Siedzi nad kubkiem zimnej kawy.
Przyjaciel niczym na zawołanie wyłonił się z kuchni i przytulił mnie mocno. Natomiast Ray otworzył w tym czasie drzwi. Do mieszkania wpadła zła Cami, która kompletnie nie rozumiała sytuacji. Stanęła na środku pokoju i posyłając mi błagalne spojrzenie zapytała.
-Czy może mi ktoś wyjaśnić, co się dzieje?
Ray zaczął tłumaczyć wszystko po raz kolejny. Z każdym słowem Camille robiła się coraz bledsza. Nie potrafiła uwierzyć w to, co usłyszała. Martwiła się, jak my wszyscy. Zrobiłam nam kawę. Potrzebowaliśmy tego, aby móc normalnie funkcjonować. Dopiero potem udaliśmy się do szpitala. Mama siedziała na krześle tuż przy łóżku Williama. Weszłam do środka, popatrzyłam na śpiącego brata, a potem dotknęłam delikatnie ramienia mamy. Kobieta przeniosła na mnie zmęczone spojrzenie, a potem wyszłyśmy na korytarz. Stosując wszelkie możliwe sposoby, staraliśmy się przekonać mamę, aby udała się do domu i odpoczęła chociaż chwilę. Ona pozostawała jednak nieugięta. Nagle wśród pielęgniarek zapanował ruch i zobaczyliśmy lekarza biegnącego w stronę sali Williama. Mama także ruszyła w tym kierunku, chciała wejść do środka tuż za lekarzem, ten jednak zatrzymał ją ruchem ręki i powiedział, że William się wybudza i dopiero za chwilę można będzie go zobaczyć. Czekaliśmy zdenerwowani. Nagle z twarzy mamy uleciało całe zmęczenie. Jedyne, czego w tej chwili potrzebowała to wiadomość, że wszystko jest w porządku i może porozmawiać z synem. Ta chwila rzeczywiście była tylko chwilą, jednak dla nas trwała wieki. Lekarz wyszedł z sali z obojętnym wyrazem twarzy, co bardzo nas zabolało, obudziło w naszych myślach lęk i niepokój. Podszedł do nas wolnym krokiem.
-Doktorze, co z moim synem? – zapytała mama.
-Wszystko w porządku. Mogą państwo do niego wejść. Tylko proszę pojedynczo, powinien dużo odpoczywać. – lekarz posłał nam miły uśmiech i wrócił do swoich obowiązków.
Mama skierowała się do drzwi, zawahała się przed wejściem, jednak z sali wyszła bardzo szybko.
-Powiedział, że musi porozmawiać z Lilian – jej smutny wzrok i ton głosu przysporzył mnie o ciarki na plecach. Niepewnie wślizgnęłam się do środka. Podeszłam do łóżka. Mój brat był dość blady, miał zmęczony wzrok. Usiadłam przy nim.
-Lili – zaczął, ale ja mu przerwałam.
-William, co się stało... – zaczęłam, a moje oczy zaszły łzami –... jak znalazłeś się w tym barze?
-Lili, to nie jest ważne. To wszystko dlatego, że... - nie wiedział, w jaki sposób przedstawić mi sytuację.
-To przez ojca? – dopytywałam.
-Nie, znaczy jakby trochę...
-William, przestań grać w te gierki, po prostu powiedz mi – mówiłam tym błagalnym tonem.
-W kieszeni mojej kurtki są nasze akty urodzenia, przeczytaj je uważnie. – wskazał ręką na przewieszoną na krześle kurtkę. Z kieszeni wyjęłam dokumenty i nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam. On nie był moim ojcem?
-O czym ty mówisz?
-Przeczytaj – nakazał.
-William Rose?
-Tak – powiedział niepewnie i smutno.
-Co teraz? – zapytałam, opadając bezsilnie na krzesło.
-Wyjeżdżamy, nie ma na co czekać. Mam dość tych kłamstw. Za kilka dni wypiszą mnie ze szpitala i wtedy wyjedziemy – siedziałam zszokowana – Lili, kocham cię.
-Ja... muszę pomyśleć – blada wyszłam z sali, obdarzyłam mamę i moich przyjaciół niewyraźnym spojrzeniem i wybiegłam przed szpital. Usiadłam na ławce i podciągnęłam kolana pod samą brodę. Musiałam się zastanowić. Nie docierało to do mnie. Bailey... Rose... Starałam się to sobie poukładać, ale to chyba niemożliwe w tak krótkim czasie. Oswojenie się z taką sytuacją wymaga dużo czasu. Nagle ktoś zajął miejsce obok mnie. Nie przejęłam się tym, cały czas tkwiłam w swoich myślach. Zwróciłam na niego uwagę dopiero w momencie, gdy wyciągnął do mnie paczkę papierosów. To był Ray. Nie mówił nic, po prostu siedział, czekał aż wypalę papierosa i zacznę coś mówić. To chwilę trwało, ale on był cierpliwy.


niedziela, 8 lipca 2018

[GN'R #24] "Definicja seksapilu"


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey

20-21 VIII 1982



William:

Kilka ostatnich dni, dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Nie żałowałem rozstania w miastem, chciałem się stamtąd wynieść i im szybciej – tym lepiej. W zachowaniu Lilian widziałem pewne wahanie, którego nie potrafiłem zrozumieć. To miasto dało nam wszystkim w kość, więc wyjazd i pomachanie temu miejscu środkowym palcem na pożegnanie było czymś oczywistym. Dobra, pewnie Lil miała trochę racji, to było szaleństwo, ale ja nie widziałem innego rozwiązania. Sam załatwiłem wszystko to, co miałem do załatwienia i byłem gotów na największe zmiany. Cami miała swój ostatni dzień w pracy, a Jeffrey ściągał ostatnie długi. Lili nie wałęsała się tego dnia po ulicach, ani nie zalegała w swoim pokoju. Mama zabrała ją do ciotki do Kokomo. Miały wrócić następnego dnia. Ja w tym czasie miałem pomóc ojcu. Organista się znów rozchorował i nie miał kto grać na mszach. Swoją drogą ostatnio miałem wrażenie, że ten facet częściej chorował niż grał. Nie było tygodnia, abym przynajmniej jednego dnia nie miał z góry ułożonego przez ojca. Miałem ochotę odwiedzić tego gościa i wytłumaczyć mu raz na zawsze na czym polega jego pieprzone zadanie i jak powinna wyglądać jego realizacja. Nie mogłem jednak tego zrobić, ponieważ cały dzień spędziłem z ojcem i nie, nie obyło się bez zbędnych kłótni, które on prowokował, krytykując każdy mój ruch. Wróciłem do domu po wieczornej mszy. Sam. Ojciec został, miał jeszcze coś do załatwienia w papierach. Wziąłem więc prysznic i wreszcie mogłem spokojnie odpocząć. Czytałem swój skate'owy magazyn, gdy usłyszałem dźwięk telefonu. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos mamy, informujący mnie, że razem z moją siostrą zostaną w Kokomo dzień dłużej. Ojciec wrócił późno, leżałem już wówczas w swoim pokoju i starałem się zapomnieć o męczącym dniu pełnym krytyki na mój temat. Wstałem dość wcześnie, zszedłem na dół, ojciec jadł już śniadanie. W duchu modliłem się, aby tylko dzisiaj nie potrzebował on mojej pomocy.
-Dzień dobry – przywitałem się i wyjąłem sobie z szafki kubek, a potem wstawiłem wodę na herbatę.
-Dzień dobry – odparł.
-Będziesz mnie dzisiaj potrzebował? - zapytałem prosto z mostu. Chciałem wiedzieć, a równocześnie nie chciałem grać w jakieś gierki.
-Właściwie to chyba nie. Dlaczego pytasz? Masz jakieś plany? – to dziwne, nie zaczął krzyczeć i zapytał o moje plany?!
-Nie, chciałem po prostu zrobić Lilian małą niespodziankę.
-W porządku – wstał od stołu. Jego zachowanie było inne, niespotykane. Doszedłem jednak do wniosku, że nie powinienem sobie zawracać tym głowy. W końcu miałem ważniejsze rzeczy do zrobienia. Musiałem tylko poczekać aż ojciec opuści dom. Ja w tym czasie chciałem przejrzeć rodzinne dokumenty. Mogło mi się to przydać. O dziwo wcale nie musiałem długo czekać i już po krótkiej chwili mogłem udać się do pokoju rodziców, aby przejrzeć dokumenty. To zaskakujące jak wszystko szło po mojej myśli. Otworzyłem odpowiednią szufladę i zacząłem przeglądać. Szukałem czegoś, co mogłoby się przydać. Przekopywałem się przez rachunki, wyciągi bankowe, listy urzędowe, trafiłem na akt małżeństwa rodziców i w końcu dotarłem do dwóch teczek zatytułowanych 'William' i 'Amy'. Czego się spodziewałem, ojciec zawsze wolał jej drugie imię. Otworzyłem swoją teczkę, następnie teczkę Lilian. To, czego się dowiedziałem przekroczyło wszelkie moje oczekiwania. Ta informacja wstrząsnęła mną. Siedziałem na tej podłodze i zastanawiałem się nad tym, co właśnie przeczytałem. Przecież to niemożliwe. Nagle usłyszałem trzaśnięcie drzwi. Automatycznie spojrzałem na zegarek, rzeczywiście minęło sporo czasu. Byłem pewien, że dokopanie się do tych teczek nie było aż tak czasochłonne, ale przeanalizowanie informacji zawartych w środku już zapewne tak. Szybko wsadziłem wszystko do szuflady i wyszedłem z pokoju. Spotkałem go w korytarzu. Zauważył skąd wyszedłem, jednak nie starałem się wymyślić żadnej sensownej wymówki, dalej tkwiłem we własnych myślach. Trochę tak, jakby ktoś wprowadził mnie w trans, a potem zapomniał mnie z niego wyprowadzić. Chciałem po prostu wyjść. Podążałem w stronę schodów, on coś mówił, ale to do mnie nie docierało. Poczułem klepnięcie w ramię i nagle się trochę ocknąłem.
-Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał, ale ja nie odpowiedziałem, a jedynie wzruszyłem ramionami – William, co się z tobą dzieje?
-Nic – mruknąłem.
-Nie zbywaj mnie, jestem twoim ojcem, do cholery – zirytował się, jednak mnie jeszcze bardziej zirytowało to słowo, którego użył, a nigdy nie powinien go był używać.
-Właśnie, że nie jesteś – wykrzyknąłem w gniewie – Jak mogliście nas tak okłamywać?
W odpowiedzi otrzymałem siarczysty policzek. Widziałem, jak w tego człowieka wstępuje fala złości. Wcale nie miałem zamiaru uczestniczyć tej kłótni, skierowałem się do wyjścia, jednak to nie było takie proste. Ja nie chciałem uczestniczyć w kłótni, ale człowiek, którego przez tyle lat uważałem za ojca – jak najbardziej.
-To było dla waszego dobra – wysyczał. Kolejna fraza, która podziała na mnie niczym płachta na byka.
-Dobra? Chcesz powiedzieć, że dla naszego dobra okłamywaliście nas przez tyle lat? Przecież kiedyś musielibyście powiedzieć nam prawdę – starałem mu się coś uświadomić – Wiesz co? Mam to naprawdę głęboko w dupie – skwitowałem i ponownie skierowałem się do wyjścia.
-Jak się do mnie zwracasz? Nigdzie nie wyjdziesz – krzyknął i pociągnął mnie za ramię, a następnie po prostu uderzył. Chwilę się szarpaliśmy, wyszedłem z tego z kilkoma siniakami. Jak już mówiłem, nie miałem ochoty wplątywać się w niepotrzebne kłótnie, dlatego specjalnie się nie stawiałem. Chyba pierwszy raz. On skończył, kiedy stwierdził, że z pewnością dostałem już nauczkę. Wówczas podniosłem się z podłogi i wyszedłem na ulicę, ściskając w kieszeni akt urodzenia mój i Lilian. Czułem się dziwnie, zupełnie tak, jakby ktoś kopnął mnie w serce. Takie dziwne uczucie. Po krótkim marszu dotarłem do garażu, nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, jednak nie zastałem tam Raya.
-Chłopaki, gdzie Ray? - zapytałem.
-Dzwonił przed chwilą, odwołał próbę – wyjaśnił Mickey.
-Poważnie? - byłem w szoku. Chłopak nigdy nie odwołał próby, były dla niego niczym lekarstwo na szarą rzeczywistość, a bez tego lekarstwa czuł się jak ćpun na głodzie. Pożegnałem więc chłopaków i skierowałem się do mieszkania Raya. Zaczynałem się zastanawiać, co tak poważnego mogło go skłonić do odwołania próby swojego ukochanego zespołu. W końcu dotarłem i co dostrzegłem? Opuszczającą mieszkanie panienkę. No tak, typowy Ray. Tylko, czy była ona aż tak poważna, aby odwoływać próbę? Przecież nigdy wcześniej nie robił tego z powodu laski. Jej rozanielony wzrok wskazywał tylko na jedno. No tak, dziki seks z Rayem marzeniem każdej małolaty. Gdy dziewczyna się nieco oddaliła, podszedłem do drzwi i zapukałem. Mogłem wprawić tym chłopaka w niemałe zakłopotanie, a wnioskuję to po jego przywitaniu.
-Co jest, mała, zapomniałaś majteczek? – zapytał, otwierając drzwi.
-Nie, to coś o wiele poważniejszego – pozostałem śmiertelnie poważny. Naprawdę nie było mi wtedy do śmiechu.
Chłopak gestem ręki zaprosił mnie do środka i wskazał na kanapę, jako miejsce naszego spoczynku. Usiadłem i wgapiałem się w ścianę, wciąż ściskając w kieszeni oba akty. Ray wreszcie założył swoje spodnie i zajął miejsce obok. Wpatrywał się we mnie chwilę. Wiedział, że to poważna sprawa, że potrzebuję zebrać myśli i nie miał najmniejszego zamiaru mi w tym przeszkadzać.
-Ojciec – zawsze to się tak zaczynało. Gdy już zebrałem myśli i chciałem pogadać, mamrotałem jakieś jedno słowo, a Ray traktował to jako pozwolenie na dalsze wypytywanie.
-Co z nim? – zapytał.
-On nie jest moim ojcem... – wymamrotałem.
-William, o czym ty pieprzysz?
-Trzymaj – rzuciłem w jego kierunku dokumenty, które miałem w kieszeni.
-Co to? – zapytał, otwierając kartki.
-Akty urodzenia.
Chłopak czytał z coraz większym zainteresowaniem i zmieszaniem zarazem, a jego oczy z każdą zawartą tam literką robiły się coraz większe i okrąglejsze.
-Pieprzysz. To jakiś żart? – zapytał z nadzieją, a ja pokręciłem przecząco spuszczoną głową – O stary... Jak to znalazłeś?
-Szukałem jakichś przydatnych dokumentów przed wyjazdem i znalazłem to.
-Gadałeś już z nim? – dopytywał.
-Powinieneś raczej zapytać, czy zdążyłem się z nim już pokłócić – zakpiłem.
-A więc?
-Nie. To on pokłócił się ze mną i wyładował na mnie swoją frustrację.
-Cholera. Jak powiesz to Lilince? – zaczął martwić się o Lil.
-Kurwa. Nie myślałem o tym. Chyba normalnie. Jak inaczej mogę jej powiedzieć, że człowiek, którego uważała za swojego ojca przez siedemnaście lat, nie jest jej ojcem? – uniosłem ręce w poddańczym geście – Wiesz, tu już nawet nie chodzi o kwestię tego pierdolonego ojcostwa, a o szczerość.
-Rozumiem.
No tak, Ray wszystko rozumie. Siedzieliśmy tak przez chwilę w milczeniu. Powiedziałem mu wszystko, co chciałem powiedzieć, potem potrzebowałem jakiejś odskoczni.
-A co to za laska wyszła stąd przede mną? – zapytałem, wyrywając chłopaka z zamyśleń, ale on tylko machnął ręką na znak, że nie warto opowiadać – No weź, widziałem jej rozanieloną twarz.
-Przespała się z definicją seksapilu. Jakże miałaby nie być rozanielona? – odpowiedział, a ja zaśmiałem się mimowolnie.
-Więc rozumiem, że to kolejny szybki numerek? A co z tą kobietą, która 'mogłaby cię czegoś nauczyć'?
-Nie, to jeszcze nie ta. W zasadzie w połowie posłuchałem twojej rady o wywaleniu z łóżka małolat?
-Jak to 'w połowie'? Przecież przed chwilą dosłownie zaliczyłeś kolejną gówniarę.
-No tak. W dni nieparzyste pieprzę małolaty, a w parzyste czekam na doświadczoną kobietę – oboje zanieśliśmy się głośnym śmiechem. W ten sposób ten człowiek choć na chwilę oderwał mnie od tej przykrej sytuacji.
-Stary, mogę się dziś u ciebie przespać? Jakoś nie mam ochoty na kolejną konfrontację z ojcem.
-Jasne, kanapa jest twoja – odpowiedział w pełni poważnie.

Resztę dnia spędziłem z Rayem. Chłopak robił wszystko, aby oderwać mnie od moich myśli i pewnie miał rację. Wieczorem uległem jego staraniom. Dłuższe myślenie o tej sytuacji groziło przegrzaniem moich obwodów. Zacząłem się więc angażować w rozmowę z Rayem.
-Ey, a znasz ten kawał? Tata mówi do syna: 'Wiesz synu, idziesz już do liceum, chyba czas się ogolić'. A syn na to: 'Tato, ale ja nie mam zarostu'. Na co ojciec 'Ale jesteś rudy, idioto' – chłopak zaczął się śmiać.
-Stary, a chcesz zbierać zęby z podłogi?
-O kurwa, no tak, zapomniałem, że ty jesteś rudy – chłopak zaniósł się jeszcze głośniejszym śmiechem, a ja pokręciłem z politowaniem głową – Dobra, dobra, żartowałem. Wiesz, taki żart złożony.
-Bardzo, kurwa, śmieszny.
-Dobra, znam inny. Na 20 urodziny matka kupiła synowi dmuchaną lalkę, na to syn: 'Mamo nie trzeba było, gdybym chciał sobie ulżyć, znalazłbym sobie dziewczynę'. A matka na to: 'Już to widzę, rudy idioto'.
-Chyba naprawdę nie kumasz idei mówienia żartów w towarzystwie – ponownie pokręciłem z politowaniem głową.
-Oj stary, daj spokój. Przecież to tylko żarty – uniósł ręce w geście obronnym.
Na chwilę między nami zapadła cisza, którą przerwałem po krótkiej chwili z zamiarem nauczenia chłopaka, jak należy opowiadać żarty.
-Moja kolej. Na trawniku pod klubem leży chłopak z laską. Złączyli swoje usta w namiętnym pocałunku. Ludzie zaczęli się im przyglądać, więc aby dodać pikanterii chłopak zdjął dziewczynie majtki i wsunął w nią dwa palce. W pewnym momencie narzeczony tej dziewczyny zapytał rzeczonego chłopaka: 'Czy ty aby na pewno wiesz, jak udzielać pierwszej pomocy?' - oboje zanieśliśmy się głośnym śmiechem.
-O kurwa, stary, wygrałeś, przyznaję. Opowiem to jutro Mickiemu – mówił z zamyśleniem na twarzy i wielkim uśmiechem na ustach.
Reszta wieczoru minęła nam podobnie. Ray starał się robić wszystko, abym tylko nie myślał za dużo, a ja nie stawiałem oporów. Zaproponował mi nawet wypad na dziką imprezę w ich zespołowym garażu i wyrwanie kilku małolat. Te małolaty brzmiały nawet kusząco. Seks bez zobowiązań z gówniarą, z którą możesz zrobić w zasadzie wszystko. No błagam, to brzmi serio kusząco. Zwłaszcza, że to ja jestem definicją seksapilu, a Ray marną jej podróbą. Nawet miałem się zgodzić na jego propozycję i próby przekonania mnie o zajebistości takiego numerku i spełnieniu marzeń napalonych małolat, ale oświeciło mnie. Przecież Ray miał tylko jedną sypialnię, a nie widziało mi się oglądanie jego gołego tyłka. Właśnie dlatego zrezygnowałem. Poza tym, gdybym wszystkie swoje emocje przeniósł na jeden stosunek, mógłbym zostać oskarżonym o gwałt... W zasadzie z braku takiej rozrywki dość szybko poszliśmy spać. Długo nie mogłem zasnąć. Kiedy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, zaatakowały mnie myśli. Jak? Kiedy? Dlaczego? Czy zamierzali nam o tym powiedzieć? Kim był mój ojciec? Rose... To nazwisko brzmiało w mojej głowie. Dlaczego to ukryli? Dlaczego on odszedł? Zaczynałem się już plątać w tych wszystkich myślach. Nie pamiętam nawet kiedy zasnąłem. Nie wiem, co mi się śniło, ale pamiętam, że miało to związek z ojcem...znaczy ojczymem... Eh, to skomplikowane. W każdym razie obudziłem się dość późno jak na mnie, jednak Ray wciąż spał. Wyszedłem i skierowałem się do domu, musiałem się przebrać i zabrać portfel. Ojca nie było, dlatego obyło się bez ostrej wymiany zdań. Ponownie wyszedłem. Nie chciałem przebywać w domu dłużej niż było to konieczne. Zacząłem czuć się tam obco. Udałem się do baru na obrzeżach miasta. Motocykle na parkingu wskazywały czyją siedzibą był bar. Mężczyźni w ciężkich butach i skórzanych kurtkach popatrzyli na mnie z zaskoczeniem. Ja rzuciłem im groźne spojrzenie i zająłem stolik w głębi lokalu. W barze było stosunkowo czysto. Na stoliku stały serwetki i leżała karta lokalu. Większość klientów zgromadziło się przy stołach bilardowych, a przy nich kręciły się dwie kobiety w kusych sukienkach. Po chwili podeszła do mnie kelnerka i przyjęła moje zamówienie, które obejmowało butelkę wódki. Nie spytała o wiek i właśnie o to mi chodziło. O tak wczesnej porze w każdym innym miejscu spytaliby mnie o to. A ja potrzebowałem pomyśleć, co na pewno nie udałoby mi się na trzeźwo. Zastanawiałem się, jak mam powiedzieć o tym wszystkim Lilian, przecież dla niej to byłby totalny szok. Rose... William Rose. Lilian Rose. Starałem się powoli to zaakceptować, przyzwyczaić się do tego. Nie było to tak łatwe, jak myślałem. Dwadzieścia lat w kłamstwie. W jednej chwili dwudziestoletnie kłamstwo obróciło się w prawdę. To było jak wylanie na głowę kubła zimnej wody. Barman pozwolił mi wykonać telefon. Zadzwoniłem do Raya z adresem tego baru, jeżeli miałem się z kimś upić, to właśnie z nim. Odłożyłem słuchawkę i wróciłem na swoje miejsce. Wówczas do środka wkroczyło trzech mężczyzn. Kilka krzyków odnośnie własności i nagle usłyszałem strzał.