Z pamiętnika Lilian Amy
Bailey
22 VIII 1982
-Chcesz powiedzieć mamie o tym, że to znalazłeś? - zapytałam ponownie przekraczając próg sali szpitalnej.
-Właściwie już jej to powiedziałem.
-Jak to? - dopytałam z niedowierzaniem i przysiadłam na łóżku brata.
-Normalnie – powiedział najzimniejszym tonem, jaki kiedykolwiek od niego usłyszałam. Oczekiwałam, że jakoś rozwinie tę wypowiedź, ale na to się nie zapowiadało i mimo że bardzo nie chciałam, musiałam spytać o dalszy przebieg tej rozmowy. Tylko jakoś nie bardzo wiedziałam jak, wobec czego William był zmuszony przejąć inicjatywę.
-Przecież i tak poszłaby do domu, porozmawiałaby z ojcem i o wszystkim by się dowiedziała. To najpierw wolałem sam z nią o tym porozmawiać.
-Mogłeś przynajmniej na mnie poczekać – skarciłam go wzrokiem.
-Po co? Jedna rozhisteryzowana kobieta wystarczy.
Nie zareagowałam na to, choć muszę przyznać, że zdenerwowała mnie ta uwaga. Jednak wolałam tę odzywkę puścić mimo uszu. Nie chciałam kłócić się z nim w szpitalu. William miał w końcu odpoczywać.
-Jak zareagowała? - zapytałam, mając wzrok wbity w podłogę.
-Wiesz, jestem zmęczony. Musimy teraz o tym rozmawiać?
-Tak – powiedziałam stanowczo, wciąż miałam wzrok wbity w podłogę.
-A jak miała zareagować? Była w szoku, że wiem o wszystkim i wpadła w histerię – odpowiadał bardzo ogólnikowo, chciał mnie w ten sposób zbyć.
-William, do jasnej cholery – dopiero w tym miejscu przeniosłam na niego swoje wkurzone i zmęczone tym wszystkim spojrzenie – Przecież cię znam, jesteś moim bratem, powiedz mi prawdę. Przecież ja muszę wrócić do domu , a nawet nie wiem, jak mam się zachować wobec niego i wobec niej – mój głos przepełniony był goryczą.
-Śpij dziś u Cami, daj im ochłonąć...- William nie skończył zdania, gdyż do pokoju nieśmiało zajrzała Robinson. Miała wyczucie czasu, to trzeba przyznać.
-Mogę wejść? - zapytała cichutkim głosem, co było do niej zupełnie niepodobne.
Spojrzałam wymownie na brata, aby dać mu do zrozumienia, że jeszcze nie skończyliśmy, potrzebujemy chwili, a jednocześnie sama nie chciałam prowokować przyjaciółki do głośnej sprzeczki. W końcu robiło się już późno.
-Oczywiście, że możesz wejść – Will posłał Cami ciepły uśmiech, a ja obdarzyłam go morderczym spojrzeniem.
-Wasza mama poszła do domu odpocząć – poinformowała.
Camille przytuliła Williama i zajęła miejsce na krześle przy łóżku, ja natomiast miałam dość.
-Kurwa – przeklęłam pod nosem i wyszłam z sali.
Jeffrey poszedł do automatu z kawą, a Ray zdawał się drzemać na krześle pod salą. Ja opuściłam szpital i miałam zamiar udać się na długi spacer. 'Co on sobie, kurwa, myśli? Chciałam tylko kilku słów wyjaśnień. Czy to tak wiele? Nie powiedział mi, jak przebiegła rozmowa z mamą.' – myślałam. Nawet nie zauważyłam, kiedy łzy zaczęły płynąć po moich policzkach. A ja tak cholernie nienawidziłam tego stanu, czułam się słaba. Mój świat rozpadał się na drobne kawałeczki. Nie wróciłam do domu, ale do Cami też nie poszłam. Nie chciałam nikogo widzieć, chciałam sobie wszystko na spokojnie poukładać, ale to było niemożliwe. Myśli urządziły sobie w mojej głosie prawdziwą powietrzną bitwę. Echem słyszałam poszczególne słowa z różnych rozmów, a przed oczami cały czas miałam swój akt urodzenia. Potrzebowałam odpoczynku. Powinnam była zasnąć, ale ten burdel w głowie nigdy by mi tego nie umożliwił. Musiałam znaleźć coś, co pomogłoby mi odpłynąć. Nagle przypomniałam sobie, że działka owego magicznego, brązowego proszku spoczywała na dnie mojej szuflady w pokoju. Zbliżyłam się do domu. Było już naprawdę późno. Już dawno zrobiło się ciemno, a księżyc zdawał się być w połowie drogi pomiędzy wschodem a zachodem. Niepewnie chwyciłam klamkę drzwi wejściowych, ale były one zamknięte na klucz. Na szczęście zapasowe trzymaliśmy pod doniczką z kwiatkiem. Delikatnie przekręciłam klucz w drzwiach, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Rodzice się kłócili, a mi niepostrzeżenie udało się przemknąć do własnego pokoju. Otworzyłam szufladę i wyjęłam z niej poszukiwany przeze mnie woreczek. Ścisnęłam go w dłoni i postanowiłam wyjść z domu. Ojciec obwiniał mamę o całą tę sytuację, o to, że William się w ogóle wszystkiego dowiedział. Szybko opuściłam dom, nie chciałam słuchać krzyków ojca. Skierowałam się ku garażowi, który należał do zespołu Raya. Oczywiście chłopcy zawsze zamykali garaż na klucz, bo przecież stały tam ich instrumenty. Jednak tylko główni zainteresowani wiedzieli, że okno z drugiej strony budynku się nie domyka i wystarczyło mocniej szarpnąć, aby je podważyć, a następnie wsunąć rękę i ściągnąć taśmę zabezpieczającą. Takim sposobem dostałam się do środka. Włączyłam lampę stojącą obok kanapy i otworzyłam należącą do Raya szufladę w komodzie. Pod całą masą karteczek z numerami telefonu, opakowaniami z prezerwatywami oraz gazetami i czasopismami znalazłam papierosy, łyżkę, zapalniczkę, kwasek cytrynowy i lekko używaną już strzykawkę. Przeszedł mnie dreszcz na widok resztek brązowej cieczy w strzykawce. W myślach przekonywałam się, że przecież bez tego nie zasnę, a strzykawki na pewno używał tylko Ray. Dokonałam procedury i kiedy chciałam zdjąć pasek ze spodni, aby zacisnąć go na ramieniu, okazało się, że akurat tym razem go nie wzięłam. Nerwowo zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu i zauważyłam leżący na podłodze pasek od gitary. Musiałam sobie z tym poradzić. Zacisnęłam pasek na ramieniu, wzięłam głęboki wdech i zaaplikowałam sobie narkotyk. Odrzuciłam głowę do tyłu, czując jak narkotyk zaczyna krążyć po moim ciele. Nie bez trudności podniosłam się z podłogi i ułożyłam na kanapie. Szybko odpłynęłam, nie myśląc już o całej tej chorej sytuacji.
26 VIII 1982
Ray pożyczył samochód od kumpla i
wspólnie odebraliśmy Williama ze szpitala. Ja od czasu pamiętnej
nocy, gdy skradałam się do własnego pokoju, nie byłam w domu.
Kolejne noce spędziłam u Cami i właśnie do jej mieszkania
zmierzaliśmy. Przez całą drogę nie zamieniłam z bratem ani
jednego słowa. Moi przyjaciele witali go, ściskali, a ja jedynie
przewróciłam oczami i wróciłam do samochodu. Nadal byłam na
niego zła, szczególnie dlatego, że kiedy próbowałam z nim
jeszcze raz porozmawiać, zwyczajnie mnie zbył. Przez całą drogę
w aucie panowała niezręczna cisza. Ray nie włączył nawet radia.
W końcu weszliśmy do mieszkania Cam. Dziewczyna była już w sumie
spakowana i gotowa do wyjazdu, musiała tylko zapiąć torbę. Ona
naprawdę liczyła, że niedługo wyruszymy, tymczasem ja zaczynałam
mieć wątpliwości, czy w ogóle wyrwę się z tej dziury. Cami
zrobiła kawę, chłopcy usiedli przy stole i rozmawiali, a ja
wzięłam papierosy i wyszłam na balkon. Odpaliłam i rozsiadłam
się na zimnych płytkach. Byłam w połowie papierosa, kiedy na
balkon wyszedł William, zabrał ode mnie fajka i skończył go, a
potem usiadł obok mnie. Spoglądałam za barierkę, nie chciałam
poświęcić bratu uwagi, co lekko zaczynało go irytować. -Dalej się gniewasz?- zapytał, a ja jedynie wzruszyłam ramionami – Aha, czyli przede mną długi monolog – zrobił przerwę i wziął głęboki wdech – Zwyczajnie nie chciałem, abyś uczestniczyła w tej rozmowie. Nie powiedziałem mamie, że ty wiesz, abyś mogła uniknąć sporów z ojcem. Byłaś w domu? - pokręciłam przecząco głową, a William jedynie westchnął – Przecież mówiłem, abyś pierwszą noc spędziła u Cami i dała rodzicom ochłonąć. Myślałem, że to logiczne, że potem masz tam wrócić. Baby... Whatever. Poza tym mama była w dużym szoku, najpierw się wszystkiego wyparła, a potem zaczęła płakać i tłumaczyć mi wszystko. Jeszcze nigdy nie widziałem mamy w takim stanie. – tu zrobił chwilę przerwy, jakby właśnie przywoływał ten obraz w myślach – Mówiła, że nasz biologiczny ojciec – William Rose był od niej o 4 lata starszy i był bardzo impulsywny, bił ją, a kilka razy po twoich narodzinach zdarzyło mu się uderzyć też mnie, trzyletniego wówczas chłopca. Rozumiesz? I to dlaczego? Dlatego, że kiedy ty płakałaś, a mama nie mogła cię uspokoić, on się zdenerwował, a ja stanąłem w waszej obronie. Kiedy zaczęło dochodzić do takich incydentów, mama postanowiła postawić sprawę jasno, pokazać mu, że nie może wyżywać się na dzieciach. Wtedy on odszedł. Mama sama próbowała nas wychować, ale sama zdajesz sobie sprawę, że to nie mogło być łatwe zadanie. Potem poznała Stephena i zmieniła nasze nazwiska. - skończył i czekał na moją reakcję.
-William, co my teraz zrobimy? - zapytałam wtulając się w tors mojego braciszka.
-Nie wiem, mała.
Trwaliśmy tak chwilę objęci, jednak nie trwało to długo, gdyż mój brat zerwał się na równe nogi.
-Idziemy do domu. – wykrzyknął podekscytowany.
-Co?- zapytałam, podnosząc się z zimnej podłogi.
-Idziemy do domu. Po
drodze wam wszystko wyjaśnię. - już miałam przekroczyć próg
balkonu, gdy Will zatrzymał mnie ruchem ręki – Czekaj.
Słyszysz?
-Ale co mam słyszeć?
-No właśnie nic nie słychać. - posłałam bratu pytające spojrzenie – Cami i Jeffrey się nie kłócą.
Uśmiechnęłam się i weszliśmy do środka. Cami i Jeff siedzieli przy stole i rozmawiali o gitarach. Póki co szło im dobrze, ale doskonale wiedziałam, że coś musi się zepsuć i za chwilę zaczną się kłócić. Myślę, że weszliśmy w idealnym momencie, by zapobiec sprzeczce.
-Gdzie Ray? - zapytałam.
-Miał umówioną próbę. -odpowiedziała mi przyjaciółka.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwał mój brat.
-Cami, bierz samochód, jedziemy do nas do domu.
-Ale po co?
-Czy wy kobiety zawsze musicie zadawać tyle pytań? - William przewrócił teatralnie oczami – No już, zbieramy się, wyjaśnię wszystko po drodze. - poganiał brat.
Wszyscy opuściliśmy mieszkanie i zapakowaliśmy się do czerwonej Hondy należącej do Cami. Na ulicach nie było zbyt dużego ruchu, w końcu w okolicach południa większość ludzi siedziało w pracy. William notował coś w swoim notesie. Na jego twarzy widzieliśmy wyraźne skupienie i nikt nie chciał przerywać transu, w który wpadł. W końcu chłopak podniósł głowę znad notatnika i odetchnął z ulgą. Wciąż wszyscy oczekiwaliśmy wyjaśnień, szczególnie, że byliśmy już bardzo blisko domu. Will zaczął jednak tonąć we własnych myślach.
-Ej Will – wyrwałam brata z zamyślań – Powiesz nam w końcu po co jedziemy teraz do domu?
-Bo teraz prawdopodobnie tam nikogo nie będzie. - powiedział tak, jakby to było oczywiste.
-Ale po co?
-Jak to po co? Jak to, kurwa, po co? Chyba masz w pokoju kilka rzeczy, które chciałabyś zabrać do Los Angeles, nie? - wzruszył ramionami.
-To znaczy, że jednak jedziemy? - zapytałam uradowana.
-Jak to „jednak”? A ktoś mówił, że nie jedziemy?
-No wiesz twój stan zdrowia i myśleliśmy, że trzeba to będzie zwyczajnie odłożyć. - wyjaśniła Cami.
-Nie będziemy nic odkładać. Czuję się wystarczająco dobrze, aby pozdrowić to miejsce środkowym palcem, gdy już wyjedziemy na drogę wiodącą do LA. Mam serdecznie dość tego miasta, tych wszystkich kłamstw. Chcę stąd wyjechać, zmienić imię i nazwisko i zacząć żyć na nowo.
Miał rację, wszyscy podtrzymaliśmy jego opinię. W końcu dojechaliśmy do domu. Spakowałam trochę ubrań, najpotrzebniejszych rzeczy, oszczędności, kilka pamiątek. William zrobił to samo. Następnie ruszyliśmy do Jeffa. On sam zajął się pakowaniem swoich osobistych rzeczy, a my instrumentami. Zapakowaliśmy wszystko do czerwonej Hondy i wróciliśmy do mieszkania Cami. Dziewczyna zajęła się dopinaniem swojej torby, a następnie zadzwoniła do koleżanki, która miała oddać klucze do mieszkania właścicielowi. Jeffrey ułożył się na kanapie i oglądał telewizję, natomiast ja wyszłam na balkon. Potrzebowałam świeżego powietrza. Tuż za mną wyszedł brat.
-Jak tam, Lili?
-Sama nie wiem. To duży szok, ja naprawdę już byłam przekonana, że nie wyjedziemy stąd.
-To miejsce nie jest dla nas odpowiednie. - przymknął oczy i rozkoszował się wiatrem wiejącym mu prosto w twarz.
-William, w samochodzie wspomniałeś o zmianie imienia i nazwiska. Naprawdę chcesz to zrobić? -spojrzałam na niego dużymi oczami.
-Chyba tak. Nie chcę mieć nic wspólnego ze Stephenem Bailey'em. Rose mi się podoba, wróciłbym do tego nazwiska. Jak myślisz?
-Taki pomysł przeszedł też przez moją głowę. - zrobiłam chwilę przerwy – A imię?
-Sam nie wiem. Jest takie same jak naszego ojca, a on nas zostawił... To trudna sprawa Lilinko.
-Lilinko... Powinniśmy chyba pożegnać się z Rayem, co?
-Chyba tak. Idziemy do niego? - przytaknęłam głową.
Cami mieszkała na pierwszym piętrze, ale przy jej balkonie kończyła się drabina, na której sąsiadka uprawiała winorośl. Dlatego razem z bratem nie robiliśmy sobie kłopotu i zwyczajnie wyszliśmy przez balkon. Nasi przyjaciele się nawet nami nie przejęli. Od Cami do Raya nie było tak daleko, toteż szybko pokonaliśmy tę odległość. William w tym czasie pogrążony był we własnych myślach, a ja robiłam wywód na temat ponad trzydziestogodzinnej podróży. Do Raya weszliśmy bez pukania, było otwarte, a chłopak siedział na kanapie z jakąś laską i wymieniali się śliną.
-To dziś parzysty dzień czy nieparzysty? - zaśmiał się Will, a Ray natychmiast odkleił się od szatynki i podszedł bliżej nas.
-Stary, no cóż zrobisz? Serce nie sługa. - chłopak posłał nam swój ciepły uśmiech.
-Powiedziałbym raczej, że miecz domagał się krwi, młodej krwi - chłopcy zanieśli się głośnym śmiechem, a ja z politowaniem pokręciłam głową. Szatynka na kanapie, na oko piętnastoletnia, chyba nie do końca rozumiała.
-Dobra, miśki, bo ja trochę zajęty jestem. Co was sprowadza? Niedawno się widzieliśmy.
-Spierdalamy. – odparł krótko Will.
-Jak to spierdalacie? Dokąd spierdalacie?
-Do Los Angeles. – wyjaśnił brat.
-O kurwa. No to zazdroszczę. Na pewno przyjadę, jak tylko uda mi się przekonać tych skurwieli z zespołu, że pora na coś więcej niż garaż w Lafayette. To idziemy do Cami – Ray ruszył w kierunku drzwi, a my posłaliśmy mu pytające spojrzenie – Przecież nie wypuszczę was bez pożegnania. - już otwierał drzwi, gdy nagle skierował swoje słowa do laski na kanapie – Wybacz, mała, ale musimy to przełożyć, mam coś do załatwienia. Zadzwoń wieczorem.
I wyszliśmy, nie czekając na odpowiedź. Cały ten dzień był strasznie zakręcony. Ciągle coś się działo, a do mieszkania Cami wracaliśmy chyba już po raz trzeci. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy Cami otworzyła drzwi i po drugiej ich stronie ujrzała Raya, Willa i mnie. Wieczór spędziliśmy na długiej rozmowie. To był taki akt pożegnania. Wspominaliśmy różne nasze wspólne chwile, a potem dyskutowaliśmy o marzeniach.
Wyjechaliśmy późnym wieczorem. Załadowaliśmy się do czerwonej Hondy i ruszyliśmy na podbój świata. Żegnaj Lafayette! Witaj Los Angeles!
-Ale co mam słyszeć?
-No właśnie nic nie słychać. - posłałam bratu pytające spojrzenie – Cami i Jeffrey się nie kłócą.
Uśmiechnęłam się i weszliśmy do środka. Cami i Jeff siedzieli przy stole i rozmawiali o gitarach. Póki co szło im dobrze, ale doskonale wiedziałam, że coś musi się zepsuć i za chwilę zaczną się kłócić. Myślę, że weszliśmy w idealnym momencie, by zapobiec sprzeczce.
-Gdzie Ray? - zapytałam.
-Miał umówioną próbę. -odpowiedziała mi przyjaciółka.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwał mój brat.
-Cami, bierz samochód, jedziemy do nas do domu.
-Ale po co?
-Czy wy kobiety zawsze musicie zadawać tyle pytań? - William przewrócił teatralnie oczami – No już, zbieramy się, wyjaśnię wszystko po drodze. - poganiał brat.
Wszyscy opuściliśmy mieszkanie i zapakowaliśmy się do czerwonej Hondy należącej do Cami. Na ulicach nie było zbyt dużego ruchu, w końcu w okolicach południa większość ludzi siedziało w pracy. William notował coś w swoim notesie. Na jego twarzy widzieliśmy wyraźne skupienie i nikt nie chciał przerywać transu, w który wpadł. W końcu chłopak podniósł głowę znad notatnika i odetchnął z ulgą. Wciąż wszyscy oczekiwaliśmy wyjaśnień, szczególnie, że byliśmy już bardzo blisko domu. Will zaczął jednak tonąć we własnych myślach.
-Ej Will – wyrwałam brata z zamyślań – Powiesz nam w końcu po co jedziemy teraz do domu?
-Bo teraz prawdopodobnie tam nikogo nie będzie. - powiedział tak, jakby to było oczywiste.
-Ale po co?
-Jak to po co? Jak to, kurwa, po co? Chyba masz w pokoju kilka rzeczy, które chciałabyś zabrać do Los Angeles, nie? - wzruszył ramionami.
-To znaczy, że jednak jedziemy? - zapytałam uradowana.
-Jak to „jednak”? A ktoś mówił, że nie jedziemy?
-No wiesz twój stan zdrowia i myśleliśmy, że trzeba to będzie zwyczajnie odłożyć. - wyjaśniła Cami.
-Nie będziemy nic odkładać. Czuję się wystarczająco dobrze, aby pozdrowić to miejsce środkowym palcem, gdy już wyjedziemy na drogę wiodącą do LA. Mam serdecznie dość tego miasta, tych wszystkich kłamstw. Chcę stąd wyjechać, zmienić imię i nazwisko i zacząć żyć na nowo.
Miał rację, wszyscy podtrzymaliśmy jego opinię. W końcu dojechaliśmy do domu. Spakowałam trochę ubrań, najpotrzebniejszych rzeczy, oszczędności, kilka pamiątek. William zrobił to samo. Następnie ruszyliśmy do Jeffa. On sam zajął się pakowaniem swoich osobistych rzeczy, a my instrumentami. Zapakowaliśmy wszystko do czerwonej Hondy i wróciliśmy do mieszkania Cami. Dziewczyna zajęła się dopinaniem swojej torby, a następnie zadzwoniła do koleżanki, która miała oddać klucze do mieszkania właścicielowi. Jeffrey ułożył się na kanapie i oglądał telewizję, natomiast ja wyszłam na balkon. Potrzebowałam świeżego powietrza. Tuż za mną wyszedł brat.
-Jak tam, Lili?
-Sama nie wiem. To duży szok, ja naprawdę już byłam przekonana, że nie wyjedziemy stąd.
-To miejsce nie jest dla nas odpowiednie. - przymknął oczy i rozkoszował się wiatrem wiejącym mu prosto w twarz.
-William, w samochodzie wspomniałeś o zmianie imienia i nazwiska. Naprawdę chcesz to zrobić? -spojrzałam na niego dużymi oczami.
-Chyba tak. Nie chcę mieć nic wspólnego ze Stephenem Bailey'em. Rose mi się podoba, wróciłbym do tego nazwiska. Jak myślisz?
-Taki pomysł przeszedł też przez moją głowę. - zrobiłam chwilę przerwy – A imię?
-Sam nie wiem. Jest takie same jak naszego ojca, a on nas zostawił... To trudna sprawa Lilinko.
-Lilinko... Powinniśmy chyba pożegnać się z Rayem, co?
-Chyba tak. Idziemy do niego? - przytaknęłam głową.
Cami mieszkała na pierwszym piętrze, ale przy jej balkonie kończyła się drabina, na której sąsiadka uprawiała winorośl. Dlatego razem z bratem nie robiliśmy sobie kłopotu i zwyczajnie wyszliśmy przez balkon. Nasi przyjaciele się nawet nami nie przejęli. Od Cami do Raya nie było tak daleko, toteż szybko pokonaliśmy tę odległość. William w tym czasie pogrążony był we własnych myślach, a ja robiłam wywód na temat ponad trzydziestogodzinnej podróży. Do Raya weszliśmy bez pukania, było otwarte, a chłopak siedział na kanapie z jakąś laską i wymieniali się śliną.
-To dziś parzysty dzień czy nieparzysty? - zaśmiał się Will, a Ray natychmiast odkleił się od szatynki i podszedł bliżej nas.
-Stary, no cóż zrobisz? Serce nie sługa. - chłopak posłał nam swój ciepły uśmiech.
-Powiedziałbym raczej, że miecz domagał się krwi, młodej krwi - chłopcy zanieśli się głośnym śmiechem, a ja z politowaniem pokręciłam głową. Szatynka na kanapie, na oko piętnastoletnia, chyba nie do końca rozumiała.
-Dobra, miśki, bo ja trochę zajęty jestem. Co was sprowadza? Niedawno się widzieliśmy.
-Spierdalamy. – odparł krótko Will.
-Jak to spierdalacie? Dokąd spierdalacie?
-Do Los Angeles. – wyjaśnił brat.
-O kurwa. No to zazdroszczę. Na pewno przyjadę, jak tylko uda mi się przekonać tych skurwieli z zespołu, że pora na coś więcej niż garaż w Lafayette. To idziemy do Cami – Ray ruszył w kierunku drzwi, a my posłaliśmy mu pytające spojrzenie – Przecież nie wypuszczę was bez pożegnania. - już otwierał drzwi, gdy nagle skierował swoje słowa do laski na kanapie – Wybacz, mała, ale musimy to przełożyć, mam coś do załatwienia. Zadzwoń wieczorem.
I wyszliśmy, nie czekając na odpowiedź. Cały ten dzień był strasznie zakręcony. Ciągle coś się działo, a do mieszkania Cami wracaliśmy chyba już po raz trzeci. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy Cami otworzyła drzwi i po drugiej ich stronie ujrzała Raya, Willa i mnie. Wieczór spędziliśmy na długiej rozmowie. To był taki akt pożegnania. Wspominaliśmy różne nasze wspólne chwile, a potem dyskutowaliśmy o marzeniach.
Wyjechaliśmy późnym wieczorem. Załadowaliśmy się do czerwonej Hondy i ruszyliśmy na podbój świata. Żegnaj Lafayette! Witaj Los Angeles!