sobota, 15 lipca 2017

[GN'R #21] "...leżała na murawie i płakała..."


Z pamiętnika Lilian Amy Bailey:


16 VIII 1982


Lilian:


Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem. Niechętnie podniosłam powieki, leniwie rozejrzałam się po pokoju i stwierdziłam, że wstali już wszyscy z wyjątkiem mnie. Spojrzałam na zegarek, który stał na komodzie Jeffa, aby dowiedzieć się, że już ładnych kilka minut po 11. Wstałam więc z łóżka, wzięłam głęboki oddech i włożyłam na siebie swoje ubrania. Po względnym ogarnięciu mojego wyglądu mogłam zejść na dół. W domu panowała cisza przerywana szeptami, które dochodziły z kuchni, ponadto we wszystkich pomieszczeniach unosił się zapach kawy. Udałam się w stronę miejsca, w którym czekała na mnie lodówka, jednak nie weszłam do środka. Will i Cami o czymś rozmawiali. Stojąc przy otwartych drzwiach, zaczęłam przysłuchiwać się ich rozmowie.
-Kiedy dokładnie?- zapytała Cami.
-Kiedy tylko Jeff skończy swoje zamówienia – odpowiedział Will.
-A ty?
-A ja? A ja muszę już tylko dostarczyć to ludziom, odebrać od nich kasę i rozliczyć się z dostawcą.
-Ja chcę to zrobić jak najszybciej, mam dość tego miejsca.
Chyba wrócili do tematu z poprzedniego dnia, tego, którego nie drążyłam. To chyba rzeczywiście było coś ważnego. Tym razem nie mogłam dać za wygraną i musiałam dowiedzieć się o co właściwie chodzi. To stało się moim priorytetem na tamtą chwilę. Wsunęłam głowę do pomieszczenia i obdarzyłam Cami i Willa pytającym spojrzeniem. Gdy moi przyjaciele mnie ujrzeli, natychmiast umilkli. Stanęłam przed nimi i skrzyżowałam ręce.
-Może mi ktoś wytłumaczyć, o co właściwie chodzi? - zapytałam z wyrzutem.
-Właściwie to chciałem jeszcze poczekać z tą informacją, więc...
-Nie William – przerwałam bratu – Naprawdę mam dość tego, że wy wszyscy o czymś wiecie, rozmawiacie o czymś, jest to dla was tak cholernie ważne, a przy mnie milczycie. Ja jedna nie wiem, co się wokół mnie dzieje, co tak bardzo absorbuje moich przyjaciół.
-Dobra. Lili, mamy zamiar spełnić nasze największe marzenie – zaczął William.
-Jaśniej proszę.
-Wyjeżdżamy. Jedziemy podbijać świat. Ty, ja, Cami i Jeffrey.
Zatkało mnie. Rzeczywiście to było moje największe marzenie, szczególnie odkąd dzieliłam je już nie tylko z przyjaciółmi, ale także z Michaelem. Wyjazd miał być dla nas szansą na spędzenie wspólnie reszty naszego życia. Jednak coś, co w jednej chwili stało się tak realne, było też dla mnie tak niezrozumiałe. Nagle nasze mrzonki miały stać się rzeczywistością? Los Angeles? Miasto Aniołów? Spójrzmy na to realnie. Przecież byliśmy w Lafayette, to ponad 2 tysiące mil od naszego wyśnionego miejsca, to ponad 30 godzin podróży. Czy to nie było niczym porywanie się z motyką na słońce? Przez moją głowę nagle przebiegło tysiące myśli, tysiące wątpliwości, a im wszystkim towarzyszył wielki czerwony neon - „JAK?”
William i Cami widzieli moją zdziwioną minę. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Odkąd pamiętam, głęboko wierzyłam, że to się kiedyś uda, a kiedy moi przyjaciele powiedzieli, że zaczynamy realizację, to wszystko prysło jak bańka mydlana. Jakby całe moje marzycielstwo opuściło mój organizm, a jego miejsce zastąpił ten pieprzony realizm.
-Jak? - to jedyne, co byłam w stanie z siebie wydusić.
-Normalnie. Ja i Jeff zarobiliśmy ostatnio sporą ilość pieniędzy, które przeznaczymy na ten cel. Pojedziemy samochodem Cami. - odpowiedział pewnie brat.
-Wy wiecie, że to ponad 30 godzin podróży? -dopytywałam.
-Oczywiście, że wiemy. Za kogo nas masz?
'Za nieodpowiedzialnych gnojków?' - pomyślałam.
-No dobra. A co dalej? - dopytywałam.
-Zrobimy to, o czym od zawsze marzyliśmy. Założymy zespół.
-A gdzie będziemy mieszkać, za co żyć?
-Kurwa, wybrałaś sobie moment na stwarzanie problemów tam, gdzie ich nie ma. Powinnaś się cieszyć, a nie zawracać sobie główkę takimi banałami – odparł.
-Banałami? Will, to bardzo istotne rzeczy – starałam się sprowadzić brata na ziemię.
-Moja znajoma pomogła mi tam wynająć mieszkanie – zaczęła Camille – To nic wielkiego. Dawny garaż przerobiony na mieszkanie, ale zawsze coś. Poza tym mam już tam załatwioną pracę.
Czyli ten wyjazd to zupełnie na poważnie? Nasze marzenia o wielkim mieście aniołów, o karierze się spełnią? Nie potrafiłam uwierzyć własnym uszom. Te 'nieodpowiedzialne gnojki' naprawdę pomyśleli o wszystkim. To nie jest pomysł, który po prostu strzelił im do głów i od razu zdecydowali się na jego realizację, a głębiej przemyślane i zaplanowane przedsięwzięcie.
-Ej, Lili, żyjesz? Stary, zastrzeliłeś własną siostrę wiadomością o wyjeździe.
-Dajcie mi się oswoić z tą myślą... - powiedziałam i opuściłam pomieszczenie. Oszołomiona przycupnęłam na korytarzu obok komody. Podniosłam słuchawkę telefonu i wykręciłam numer do Seattle. Musiałam podzielić się radosną nowiną z moim ukochanym. Poza tym bardzo się za nim stęskniłam. Chciałam usłyszeć jego głos, za którym tak bardzo tęskniłam. Nie rozmawialiśmy już kilka dni z rzędu, powoli zaczynałam się martwić.
Czekałam jeden sygnał, dwa, cztery, w końcu usłyszałam po drugiej stronie męski głos, barwą zbliżony do głosu Michaela, jednak nie był to ten tak długo wyczekiwany dźwięk.
-Halo? - usłyszałam zaspany głos.
-Zastałam Michaela? - zapytałam z nadzieją.
-Lilian?
-Tak.
-Ja jestem bratem Mike'a. Opowiadał mi co nieco o tobie. Ya know.
-Cieszę się. To zastałam go czy nie?
-Nie. Zniknął jego motocykl i gitara. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz go widziałem. Ale wiesz, ja późno wracam, on wcześnie wychodzi, może to dlatego. Nie martw się. Z pewnością niedługo się do ciebie odezwie.
-Ta. Dzięki.
Odłożyłam słuchawkę. Zrobiło mi się przykro. Tęskniłam, a nawet nie mogłam porozmawiać z moim chłopakiem przez telefon. Podniosłam się z podłogi, ubrałam się i wyszłam na spacer. Potrzebowałam odetchnąć świeżym powietrzem. Wewnątrz byłam pełna sprzecznych emocji. Z jednej trony rozpierała mnie radość, bo niedługo mieliśmy spełnić nasze największe marzenie, wyjechać z Indiany do Los Angeles, a z drugiej strony było mi przykro, bo nie mogłam dodzwonić się do mojego ukochanego i podzielić z nim radosną nowiną. Potrzebowałam się uspokoić. Ta cała sytuacja z Michaelem zaczynała wyglądać dziwnie. Podejrzewałam, że być może Mike już obrał za swój cel Los Angeles. Tylko czy on naprawdę nie mógł do mnie zadzwonić? Spacerowałam tak ulicami miasta. Nawet nie zauważyłam, kiedy po moich policzkach zaczęły płynąć słone łzy. Musiałam dać w ten sposób upust emocjom, które się we mnie skumulowały.

Camille:

Po śniadaniu z moim przyjacielem, chciałam udać się na krótki spacer. Miałam jasno określony cel swojej wędrówki, którą początkowo dzieliłam z Willem. Rozstaliśmy się w połowie mojej drogi do celu. William miał zająć się dopięciem na ostatni guzik wszystkich swoich zamówień, miał spotkać się z czterema osobami. To, co chłopak robił mogło skończyć się tragicznie dla miasta. Może inaczej. Mogłoby, gdyby Will i Jeff nie dokonali starannej selekcji ewentualnych kupców ich towaru. Morderstwa, napady z bronią w ręku, groźby. Widmo tych przestępstw roztaczało się nad Lafayette. Każdy miał coś, co musiał załatwić, a broń z pewnością ułatwiłaby mu zadanie. Dlatego, kiedy ludzie dowiedzieli się, że można coś takiego nabyć poprzez kontakt się z Willem i Jeffem, zaczęli dosłownie walić drzwiami i oknami. Na całe szczęście moi przyjaciele wyczuli zbliżające się niebezpieczeństwo i dokonali niezbędnej selekcji. Dzięki temu spośród tłumu ludzi wyłonili osoby, które na pewno nie wykorzystają broni w tak nikczemnych celach. Mogli być więc spokojni o czystość ich sumienia w losach tego miasta, a przy okazji zarobić pokaźną sumę pieniędzy. Jeffrey także od rana biegał po mieście, aby zakończyć swój biznes. Pełnił tego dnia wszystkie możliwe role. Był biznesmenem, sprzedawcą własnego towaru, egzekutorem długów i płatnikiem własnych, drobnych zaległości, a podejrzewam, że to tylko niektóre z pełnionych przez niego tego dnia funkcji. Ja spacerowałam w kierunku mieszkania Raya. Po drodze złożyłam wypowiedzenie w pracy i wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią. Zapewniłam babci opiekę w postaci mojej kuzynki, zakończyłam pracę i wreszcie żegnałam się z tym miastem i okropnymi wspomnieniami, które u mnie wywołuje do dnia dzisiejszego. W końcu udało mi się dotrzeć do mieszkania Raya. Zapukałam do drzwi i czekałam aż brunet mi je otworzy. Chłopak załatwił tę sprawę niebywale szybko. Otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił do środka. Uśmiechnęłam się na jego widok. Przytuliłam przyjaciela i zajęłam miejsce na kanapie. Brakowało mi tego wariata, tego pseudo psychologa. Opowiedziałam mu o wszystkim, co mnie spotkało, a Ray mnie po prostu słuchał, nie wtrącał się, nie pouczał. Za to go ceniłam, cenię do dnia dzisiejszego, jest świetnym rozmówcą. W tym jest bardzo podobny do Jeffreya. Najpierw wysłuchiwał, a potem znajdował jakąś puentę płynącą z opowieści, coś, czym mógłby całość podsumować, wskazać pozytywne aspekty całego zdarzenia. Od Jeffa odróżniało go jednak wariactwo, szaleństwo. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, że ma wyjebane na wszystko, ale to melancholijny człowiek. Gdy już mnie wysłuchał i podsumował wszystko, on opowiadał. Mówił o swoim zespole, o ich nowych piosenkach, o codziennych próbach i imprezowaniu. Rozmowa zaabsorbowała mnie do tego stopnia, że kompletnie straciłam poczucie czasu. Ray stanowił taką poduszkę do wygadania. Najpierw zachęcał do tego przez swoją otwartość, a po pierwszej takiej rozmowie człowiek zdawał sobie sprawę z powagi, z jaką do tego podchodzi, z obecności tej jego drugiej strony, tej uczuciowości. Jeden człowiek, milion oblicz. Gdy spojrzałam na zegarek, przekonałam się, jak wiele czasu zajęłam przyjacielowi i przypomniałam sobie o tym, dlaczego go właściwie nawiedzam.
-Chcę spełniać marzenia Ray – zaczęłam.
-To dobrze. Co zamierzasz z tym zrobić?
-Ja, Lilian, William, Jeffrey i LA.
-LA? Wyjeżdżacie? - chłopak szeroko otworzył oczy.
-Tak – spuściłam wzrok.
-”Tylko niemożliwe jest warte wysiłku.”
-A co z Tobą?
-Ja? Zostanę tutaj – westchnął ciężko – Pojechałbym z wami. LA daje niezwykłe możliwości, ale przecież nie przekonam do tego tych pojebów w tak krótkim czasie. Im jest dobrze tak, jak jest, ale ja chętnie wyszedłbym już z tego pieprzonego garażu.
-Uda wam się. William mówił coś o jakimś koncercie.
-Tak. Znaczy tak jakby. Powiedzmy, że jesteśmy w trakcie ostatecznych rozmów.
Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę, potem postanowiłam wracać. Miałam najpierw zajść do domu. Przytuliłam przyjaciela i opuściłam jego mieszkanie. Droga do mojego domu prowadziła niedaleko szkoły. Wobec tego musiałam przejść obok boiska. To, co tam zobaczyłam, przeszło jednak wszelkie pojęcie. Daniel Adams bił moją przyjaciółkę i okropnie na nią przy tym wrzeszczał. Lili leżała na murawie i płakała. Musiałam coś zrobić. Podwinęłam rękawy i skierowałam się w ich stronę.
-Adams!- krzyknęłam.
Chłopak posłał mi gniewne spojrzenie, ale nie przerwał swojej czynności. Podbiegłam do chłopaka i odepchnęłam go od przyjaciółki.
-Spieprzaj! - wykrzyknęłam i uklękłam przy przyjaciółce, aby jej pomóc. Zostałam jednak brutalnie odciągnięta za włosy.
-Nie wtrącaj się, mała – wysyczał w moim kierunku.
Miałam szczęście, że na horyzoncie pojawił się Ray. Dostrzegł całą sytuację i podbiegł w naszą stronę. Wyminął Adamsa i ukucnął przy Lilian. Pomógł jej usiąść i złapać oddech. Adams trwał w krótkim osłupieniu, ale potem próbował odciągnąć Raya od Lil. Chłopak utrzymał jednak równowagę, podniósł się i stał twarzą w twarz z Adamsem, zasłaniając Lilian.
-Nie wtrącaj się! - wykrzyknął Adams i chciał uderzyć mojego przyjaciela. Ten jednak zablokował cios i z politowaniem pokręcił głową.
-Stary, serio myślisz, że będę się z tobą bił? - zakpił Ray – Sam sobie stąd pójdziesz i przeprosisz moje przyjaciółki za utratę nad sobą kontroli – mówił niebywale spokojnie.
-Dlaczego miałbym to zrobić? Chyba mnie nie znasz.
Adams ponownie wymierzył cios, który Ray zatrzymał, a następnie zwinnym ruchem wykręcił Danielowi rękę. Chłopak zaczął się rzucać, starał się za wszelką cenę wyrwać z uścisku.
-Uspokój się trochę, bo inaczej może się to źle skończyć – w tym miejscu Ray poprawił swój uścisk, powodując większy ból u napastnika – A teraz powtórzę jeszcze raz tylko wolniej. Za chwilę przeprosisz moje przyjaciółki za swój napad szału i pójdziesz sobie stąd. Raz na zawsze odpieprzysz się od Lilian. Zrozumiałeś? - chłopak ponownie zaczął się szarpać, więc Ray poprawił uścisk i cedząc przez zaciśnięte zęby powtórzył – Zrozumiałeś?
-Tak – stęknął.
Ray puścił chłopaka, który z wielką łaską przeprosił Lili i mnie, a potem odszedł wkurzony. Ja natychmiast doskoczyłam do Lili, zaś nasz przyjaciel uczynił to dopiero, gdy upewnił się, że Adams zniknął z pola widzenia.